Gypsy to nowy psychologiczny dramat Netflixa z Naomi Watts w roli głównej. Po pierwszych pięciu odcinkach wypada raczej przeciętnie i trudno tu mówić o momentach, które wyjątkowo oddziałują na emocje czy wyobraźnię.
Główną bohaterką serialu jest Jean Holloway, psychoterapeutka. Kobieta bardzo angażuje się w swoją pracę i życie pacjentów, często posuwając się znacznie dalej niż powinna. Bliscy i krewni jej podopiecznych są dla niej interesującym źródłem informacji, więc Jean wikła się w coraz to nowsze relacje z obcymi dla siebie ludźmi. Ma z tego podwójną korzyść – po pierwsze, zwiększa to jej obiektywizm na sprawy, o jakich codziennie opowiadają jej pacjenci, a po drugie – czuje inspirację do zastanowienie się nad samą sobą, bo tak naprawdę empatyczna pani psycholog chyba nie do końca wie, kim jest.
Naszą bohaterkę poznajemy chyba ze wszystkich możliwych stron – jako matkę, żonę, gospodynię, kobietę sukcesu, przyjaciółkę, wroga i wreszcie: osobę borykającą się z żądzami i pragnieniami, niekoniecznie pozostającymi w sferze heteroseksualnej. Co ciekawe, w scenie otwierającej cały serial widzimy ją właśnie w pracy – rodzina i dom pojawiają się odpowiednio później, co wyraźnie sygnalizuje, że to właśnie praca będzie się tu liczyła najbardziej. Jednak na chwilę obecną, relacje rodzinne są moim zdaniem znacznie bardziej interesujące, zatem szkoda, że ustępują miejsca sprawom zawodowym. W związku Hollowayów dzieje się dużo, a małżonkowie, w pogoni za karierą, zaczynają się od siebie oddalać. Wszystko to śledzi się z większym zaciekawieniem niż losowo przywoływane historie anonimowych pacjentów – z Hollowayami przynajmniej mamy okazję się zapoznać, czego nie można powiedzieć o innych postaciach.
Bohaterów przewija się w serialu całe mnóstwo, lecz wszyscy zostali przedstawieni jedynie pobieżnie. Po pięciu odcinkach trudno się z kimkolwiek utożsamić lub zrozumieć ich sylwetki, bo zwyczajnie za mało o tych osobach wiemy. Pacjenci – tak już poza gabinetem - są nam przybliżeni w sposób jedynie symboliczny. Przez minione odcinki może raz czy dwa zdarzyła się okazja, by towarzyszyć im w życiu prywatnym, z dala od spojrzeń i uszu Jean. Jedną z najważniejszych bohaterek drugoplanowych jest na chwilę obecną Sidney (w tej roli Sophie Cookson), do której pani psycholog czuje słabość. Scen z jej udziałem jest moim zdaniem zdecydowanie za dużo i wydają się bardzo męczące – głównie z tego prostego powodu, iż między nią a Jean, mimo usilnych starań aktorek, nie czuć żadnej chemii. Twórcy serialu zadbali jednak o to, by widzowie wracali do młodej uwodzicielki w każdej możliwej chwili – dziewczyna pojawia się także we wspomnieniach i retrospekcjach, zaprzątając głowę pani psycholog (i tym samym akcję serialu) w zasadzie przez cały czas.
O samej Jean tak naprawdę również nie wiemy zbyt wiele, bo wydaje się zupełnie niewyrazista. Wszystkie działania, jakie podejmuje, podyktowane są którąś z terapii, jakie na daną chwilę prowadzi. Zawsze działa w imię pacjentów i angażuje się w ich sprawy w stu procentach. Dysponuje mnóstwem twarzy i fałszywą tożsamością, za sprawą których próbuje się dopasować do otaczającego ją środowiska. Nie robi niczego dla siebie, przez co ją samą także wyjątkowo trudno rozgryźć. Jej postępująca obsesja na punkcie Sidney przytłacza i staje się przewidywalna. To wątek, który stanowi główny rdzeń każdego z odcinków. Nie jest przy tym na tyle hipnotyzujący, by chciało się więcej i więcej, w związku z czym po tylu epizodach (o niezmiennym w zasadzie schemacie) bardzo łatwo popaść w znudzenie.
Brak wyrazistości głównej bohaterki momentami denerwuje, jednak pani psycholog miewa swoje momenty – potrafi zawalczyć o swoje dziecko, potrafi uwodzić i dać się ponieść emocjom, mówiąc to, co myśli. Takich scen jest jednak stosunkowo niewiele, a przez większość czasu mamy jedynie okazję patrzeć, jak z pokorną miną słucha tego, co opowiadają jej pacjenci. A te historie także nie są do końca interesujące. Mamy tu plejadę problemów osobistych – ktoś ma kłopot z własną córką, ktoś z matką, inny jest nieszczęśliwie zakochany, a jedna z pacjentek pozostaje silnie uzależniona od narkotyków. Wszystkie te postaci, choć z pewnością mają bogate doświadczenia, są na razie zasygnalizowane bardzo pobieżnie, a taki rozrzut tematyczny i – jak się zdaje – losowość w przedstawianiu poszczególnych osób, zupełnie nie sprzyja skupieniu. Moja uwaga często była rozproszona, właśnie przez brak jakiegokolwiek punktu odniesienia. Serial zdaje się być zlepkiem przemyśleń i spontanicznych działań, które do niczego wyraźnego nie prowadzą (a przynajmniej jeszcze nie). Ci, którzy liczą na trzymającą w napięciu akcję i cliffhangery mogą się srodze zawieść – tutaj nic takiego nie ma miejsca.
Gypsy stara się podejmować tematykę trudną i zawiłą - emocje, więzi międzyludzkie i moralność. Niestety w efekcie końcowym nie do końca jest to fascynujące, a przynajmniej nie w takim stopniu, jaki może sugerować opis fabuły. W czasie bieżącym tak naprawdę nie dzieje się nic, przez co odcinki nieco się dłużą. Każdy z nich trwa średnio 50 minut, jednak momentami miałam wrażenie, jakby trwały dwa razy tyle. Dwa pierwsze epizody pozostają bardzo powolne i w zasadzie przegadane, a akcja nabiera nieco żywszego tempa dopiero od odcinka numer trzy. Wciąż jest to jednak dalekie od zaintrygowania, czy wywołania większych emocji.
Gypsy to serial dobrze zrobiony. Wszystkie ujęcia są dopracowane i bardzo estetyczne, kamera często skupia się na wymownych detalach, które przykuwają oko i często symbolizują podjęte uprzednio wątki. Na płaszczyźnie technicznej najsłabszym punktem jest zdecydowanie czołówka – stworzona z nadmiaru efektów specjalnych i smętnej, nie wpadającej w ucho piosenki, wzbudza jedynie zażenowanie i jakąś dziwną niezręczność – odnoszę wrażenie, że zupełnie nie pasuje do serialu. Na szczęście w fabule bieżącej się nie pojawia, a poszczególnym scenom towarzyszy muzyka delikatna bądź taka, która pochodzi z samej akcji – Sidney jest muzykalna, więc często to za jej sprawą do naszych uszu dolatują nowe dźwięki. Nie można też nic zarzucić grze aktorskiej. Dobrze sobie radzą nie tylko Naomi Watts i Billy Crudup, ale także Maren Heary, która wciela się w ich kilkuletnią córkę.
Nowy serial Netflixa wydaje się na chwilę obecną jedynie przeciętny. Brakuje mu werwy, energii i życia, a cała emocjonalno-oniryczna otoczka nuży i usypia. Choć zapowiadany jako produkcja pełna namiętności, kontrowersji i seksu, nie szokuje, nie wywołuje też większych wrażeń. Po pięciu odcinkach nadal nie czuję się wciągnięta w fabułę. Zobaczymy, czy druga połowa coś w tej kwestii zmieni.
Recenzja pierwotnie została opublikowana 20 czerwca