Kłamstwa Jean zazębiają się i wymykają się jej spod kontroli, co w oczywisty sposób prowadzi do zwiększenia napięcia i niepokoju. Pani psycholog coraz częściej zostaje wytrącona z równowagi za sprawą spontanicznych spotkań swoich klientów lub ich bliskich – nie trudno wpaść na nich gdzieś na ulicy, skoro owinęło się wokół palca tyle osób z najbliższego otoczenia. I muszę przyznać, że momenty, w których kobieta ukrywa się, panikuje bądź podejmuje spontaniczne decyzje, byleby tylko nie nawiązać kontaktu wzrokowego ze znajomymi, są naprawdę ciekawe. Może nie przyprawiają o szybsze bicie serca, ale ogląda się je z zainteresowaniem. Szkoda, że ta pętla kłamstw zacieśnia się tak późno – wprowadza bowiem energię i swego rodzaju autentyczność do tej monotonnej i refleksyjnej historii. Gdy w końcu zaczęło robić się ciekawie... zastał nas koniec sezonu. Najlepiej z całą pewnością wypadają dwa ostatnie odcinki, w których główna bohaterka zdaje się jeszcze bardziej pogrążać z każdym swoim krokiem. Wszystko, co do tej pory zrobiła, obraca się przeciwko niej, ciągnąc za sobą ryzyko tego, iż za chwilę o kłamstwach dowiedzą się najbliżsi. Jean, która lubi mieć wszystko pod kontrolą, nie dopuszcza do siebie takiej możliwości. A ja czuję dziwną satysfakcję, gdy świat wymyka jej się z rąk – dopiero w obliczu paniki i bezsilności kobieta zaczyna przypominać żywego człowieka, a nie – jak do tej pory – niewyrazistego manekina. Twarz pełna emocji pasuje do niej znacznie bardziej, wprowadzając do serialu trochę więcej napięcia i poruszenia, co bardzo mu sprzyja. Od momentu zaginięcia Allison, całość zgrabnie zaczyna podążać torami thrillera, na czym serial może tylko zyskać. A dreszczyk emocji jest tym większy, że zakończenie pozostaje otwarte i tak naprawdę u schyłku sezonu nic, co działo się do tej pory, nie znalazło swojej kulminacji.
fot Netflix
Twórcy serialu dobrze przemyśleli rozwój poszczególnych wątków. Przez kilka ostatnich odcinków dawkowali widzowi coraz więcej i więcej, zwiększając napięcie i absorbując uwagę, lecz koniec końców nie zaspokoili oczekiwań, zostawiając to wszystko na potem. Pod koniec sezonu cały czas wydawało mi się, że osoby postronne są o krok od wzajemnego spotkania i tym samym zdemaskowania Jean, na co bardzo czekałam. Wszystko jednak zakończyło się jakby w pół słowa, zwiastując tym samym, że jest na co czekać. Otwarte zakończenie jest bardzo poprawne i nie wywołuje frustracji, jak to czasem w takich przypadkach bywa. Wręcz przeciwnie, zwiększa zainteresowanie, za co należy się duży plus. Niestety, sprawy nabierają tempa dopiero w dwóch ostatnich odcinkach, a do tej pory serial w dalszym ciągu jest zdecydowanie zbyt przegadany. Wszystko dalej obraca się wokół fascynacji i obsesji Jean na punkcie Sidney. I znów czuję przesyt tą dziewczyną. Tracą na tym tylko inni pacjenci, którzy przecież też mają ciekawe historie do opowiedzenia – im częściej pojawiają się na ekranie, tym wyraźniej to widać. I tak to dobrze, że zdecydowano się wyróżnić wątek Allison, która zaginęła – być może ewentualny kolejny sezon skupi się w większej mierze na kimś innym i odetchnie trochę od gęstych, dusznych i przesyconych erotyką scen. Tych jest w serialu zdecydowanie za dużo i - na domiar złego - nie robi to na mnie żadnego wrażenia. W scenach erotycznych wciąż odczuwalna jest jakaś sztuczność i brak chemii, w związku z czym nie są one do końca wiarygodne. Mam wrażenie, że to głównie z winy spiętej Naomi Watts, bo Sophie Cookson radzi sobie całkiem dobrze.
fot. Netflix
Kulminacją wszystkich żądz i fascynacji okazał się odcinek 7, który jest niesłychanie dobrze nakręcony i zmontowany. Nie działo się w nim co prawda wiele, ale w tym przypadku to nie szkodzi – dobrą robotę wykonały naprzemienne ujęcia Jean i jej męża, którzy flirtowali z obiektami swoich westchnień niezależnie od siebie. Epizod wręcz hipnotyzuje – atmosfera robi się coraz bardziej duszna, a widz non stop jest poddawany gierkom – wydaje się, że za moment bohaterowie wylądują w łóżku, a za chwilę temperatura opada. Potem znów robi się gorąco... i dalej do niczego nie dochodzi. Odcinek ładnie się zazębia i jest interesujący – czaruje na tyle, że w momencie, gdy Jean odbiera smsa dotyczącego odebrania córki ze szkoły, sama poczułam się boleśnie sprowadzona na ziemię. Fakt, że przez chwilę zapomniałam o istnieniu córki, niechybnie świadczy o tym, że epizod działa jak powinien. Bolączką serialu Gypsy jest jednak jego monotonia. Przez fakt, że rozwija się bardzo powoli, przy oglądaniu niektórych odcinków można się trochę wynudzić. Druga połowa serialu jest już jednak znacznie lepsza, wyraźnie pokazując, że tej produkcji potrzeba żywych scen. W dalszym ciągu pomija się bohaterów pobocznych i nie sposób oprzeć się wrażeniu, że liczy się tylko Jean i Sidney. Tymczasem ich wspólny wątek często przegrywa z innymi, które są nam przedstawiane symbolicznie. Bardzo ciekawie zaczęło robić się między mężem a jego asystentką, dobrze ogląda się też sceny z kilkuletnią córką, która ma problemy ze swoją tożsamością płciową... Naprawdę wszystko wydaje się ciekawsze, niż ten do bólu rozwleczony wątek romansowy, który dodatkowo stawia główną bohaterkę w negatywnym świetle. Osobiście nie umiem jej polubić, a co za tym idzie, ciężko mi się ją ogląda. Jean działa na nerwy, także przez to, że jej czyny nie są niczym usprawiedliwione i wydają się jedynie zachciankami. Sezon miewa swoje dobre momenty – tak jak przywołane wyżej odcinki 7, 9 i 10 - jednak jest ich za mało, by całość wydawała się naprawdę dobra. Mam nadzieję, że ewentualna kontynuacja odejdzie od refleksyjnego dumania na rzecz akcji. Zatracanie się w marzeniach i wspomnieniach na dłuższą metę jest bowiem nieco męczące. Na chwilę obecną cały serial ma ode mnie 6.5.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj