Jedyne, co można odczuwać oglądając drugą połowę trzeciego sezonu "Hannibal" to żal, że to wszystko się kończy. Żal, że dostaliśmy podział serii na dwie odrębne historie, tak bardzo różniące się od siebie klimatem i stylem. Żal, bo znów serial Bryana Fullera oferuje to, co najlepsze. A nawet więcej. Przeskok w czasie, zamknięcie Hannibala, nowe wcielenie Willa, Jacka, Alany i Chiltona wprowadza ogrom świeżości do fabuły i daje miejsce na mnóstwo interesujących historii i interakcji. Do tego dochodzi Wielki Czerwony Smok w osobie Francisa Dolarhyde’a, który portretowany jest przez Richarda Armitage’a wprost znakomicie. Jego postać na nowo zawiązuje historie wszystkich bohaterów, teoretycznie znów sprowadzając wszystko do znanego nam już status quo. Jednak nic bardziej mylnego – sytuacja uległa drastycznej zmianie. W poprzednim odcinku odkrywaliśmy na nowo historię relacji Hannibala z Abigail, która zdecydowanie sporo nowego wnosiła do wydarzeń z 2. sezonu, przy okazji pogłębiając (jeśli to możliwe) relacje Hanniego z Willem. W odcinku „…And the Woman Clothed in Sun” powraca za to Neal Frank (gościnny występ Zachary’ego Quinto), czyli były pacjent Bedelii du Maurier, którego rzekomo zabiła. Krótki fragment tego zdarzenia widzieliśmy w pierwszym odcinku tego sezonu, jednak najnowszy epizod nakreśla zdecydowanie lepiej zaistniałą sytuację, która rzuca zupełnie inne światło na „morderstwo” Bedelii. Trudno jednak uniewinniać bohaterkę, która nadal odpowiada za wiele czynów, które popełnił Lecter. Choć wydaje mi się, że Fuller umiejętnie kreuje du Maurier na postać, którą jednocześnie można pogardzać, ale w tym samym czasie także trzeba jej współczuć. Podobnie jest zresztą z Dolarhydem, który jest niezwykłym bohaterem, zarówno na kartach powieści jak i w filmach. Nie inaczej jest w Hannibal, szczególnie, że Richard Armitage naprawdę daje z siebie wszystko, by jak najlepiej odwzorować emocjonalną stronę Francisa. Już dawno nauczyliśmy się, by nie porównywać kultowych postaci, które grały w filmach o Lecterze, ale śmiem twierdzić, że Armitage o wiele lepiej wciela się w seryjnego mordercę niż Ralph Fiennes w "Red Dragon". Udowadnia to w niezwykle pięknej scenie z Rebą i tygrysem, gdzie na jego skamieniałej twarzy rysuje się ogrom emocji – podkreślane jest to także przez wyjątkowo malowniczą muzykę Briana Reitzella oraz przez ożywienie kolorów, przy jakże mrocznym odcinku. Po niej następuje zaś kolejna, równie interesująca sekwencja, w której podczas stosunku Francisa z Rebą kamera skupia się wyłącznie na plecach Dolarhyde’a, ożywiając Czerwonego Smoka i Niewiastę obleczoną w Słońce z obrazu Williama Blake’a – wizualna i muzyczna perła. [video-browser playlist="736251" suggest=""] Wszystko, dosłownie wszystko było na swoim miejscu w tym odcinku. Ogromna ilość miejsca poświęcona Dolarhyde’owi pozwala na lepsze poznanie bohatera. Rozmowom Willa z Hannibalem daleko jest do bełkotu – już nie mamy psychoanalitycznych bzdurek, które rozdrapywały przeszłość lub umysł Willa, lecz bezczelną grę Lectera na dwa fronty, która zawsze go fascynowała. Z jednej strony pomaga Grahamowi w dorwaniu Czerwonego Smoka, z drugiej zaś kibicuje Francisowi w jego przekształcaniu. Prawdopodobnie ostatnim przystankiem będzie dotarcie do kolejnej szczęśliwej rodziny – Grahamów. Poza całym tym mrokiem (także i wizualnym – ostatnie odcinki są po prostu ciemne!) niesamowicie dużo w „…And the Woman Clothed in Sun” humoru, a wiąże się on przede wszystkim z postacią Freddie Lounds. Tym razem Fuller i Don Mancini (który pomagał mu przy pisaniu odcinka) bez ogródek wspominają o intymnych relacjach Willa z Hannibalem, nazywając ich nawet mężami. Tego trochę brakowało w serialu, a wróciło także dzięki parze Prize – Zeller, która każdą, nawet makabryczną sytuację potrafi obrócić w żart. Ostatnim jasnym punktem odcinka było spotkanie Grahama z Dolarhydem – cóż za fantastyczny moment, który poprzedzał fragment znany poniekąd z filmu Bretta Rattnera. Gdy jednak dochodzi do sceny w windzie, serce potrafi stanąć w miejscu. Aż strach pomyśleć, co by było, gdyby wątek Czerwonego Smoka obejmował cały sezon, a ten moment stanowiłby początek punktu kulminacyjnego w śledztwie. Pomimo krótkiego czasu trwania, równie dobrze można tę scenę porównać do pojedynku Hannibala z Jackiem Crawfordem w połowie tego sezonu. Ciosów może mniej, ale wreszcie zobaczyliśmy jak potężnym człowiekiem jest Francis. A pościg za nim zaczyna się właśnie w momencie, w którym postanowił zniszczyć swoją złą stronę. Tak więc odczuwam żal, że to wszystko zmierza do końca. Żal, bo wszystko w tym odcinku było doskonałe. No, prawie wszystko – animacja przedstawiająca Dolarhyde’a zamieniającego się w smoka pozostawiała wiele do życzenia. Co do kreacji to chyba nie trzeba powtarzać, że trio Dancy-Mikkelsen-Anderson jest znakomite, ale także Armitage dokłada swoje trzy grosze, a nawet Zachary Quinto w swym krótkim epizodzie nadaje swojej postaci charakteru. Reitzell sięga po coraz bardziej urozmaicone instrumentarium, a scenariusz Fullera stracił cały swój ciężar, który można było odczuć na początku sezonu. Jest po prostu świetnie!
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj