Pierwsze, co rzuca się w oczy po seansie 8. odcinka "Hannibal", to bliższe nawiązania do literackiego pierwowzoru. Nawet bez szczegółowego zagłębiania się w książkowe konotacje czuć, że łączenie ich z wypracowaną wewnętrzną logiką i oryginalną stylistyką wychodzi serialowi na dobre oraz przypomina nieśmiało o zagubionym gdzieś po drodze kryminalnym charakterze. Zgodnie z przewidywaniami otrzymaliśmy kilkuletni przeskok w czasie, ale zapomnijcie o drastycznych zmianach w konstrukcji serialu. Fabularny reset nie służy wprowadzeniu rewolucji, ale niejako przywraca do punktu wyjścia i reinterpretuje formułę 1. sezonu. Wróciła więc współpraca Grahama i Crawforda, a wraz z nią starzy znajomi, ekscentryczni technicy doktor Price i jego asystent Zeller. Przez moment i dialogi przestały być tak nieznośnie nadęte, a stały się bardziej precyzyjne i zrozumiałe. Najlepsza była jednak sekwencja odtwarzania sceny zbrodni przez Willa - nawet nie spodziewałem się, że można było za nią tak zatęsknić. Była w niej odpowiednia dramaturgia i suspens, a w sferze wizualnej świetnie wypadł trik z latarką. Sama realizacja techniczna jak zwykle już trzyma poziom i momentami potrafi wzbudzić zachwyt. Pod tym względem warto krótko zaznaczyć, iż "Hannibal" nie tyle stał się przerostem formy nad treścią, co metaforyczną formę przekuł właśnie w zasadniczą treść i równorzędną część fabuły. [video-browser playlist="730394" suggest=""] Najważniejszą zmianą w owej fabule jest oczywiście położenie Hannibala Lectera. Na motyw jego uwięzienia w celi czekaliśmy od dawna, ale na razie trudno orzec, czy zostanie on satysfakcjonująco wykorzystany. Widać, że Madsowi Mikkelsenowi pasuje nowa fryzura i więzienny uniform, a "The Great Red Dragon" oferuje zaledwie przedsmak zachowania Hannibala w obliczu ograniczonych możliwości. Mam nadzieję, że uda się jak najczęściej rozwijać ten konkretny wątek, nieprzypadkowo bowiem najlepszym odcinkiem sezonu była premiera, w całości poświęcona jego postaci. Im więcej Hannibala w „Hannibal”, tym lepiej. Ciekawym i skutecznym zabiegiem okazała się ponadto wizualizacja wyobraźni antybohatera i sam wygląd celi, które razem pozwalają utrzymać w serialu standardowe elementy – szykowne garnitury, wytworne pomieszczenia i food porn. Dla równowagi tragiczna jest ciągle Alana Bloom, uosobienie tandetnej pretensjonalności, jaką zauważył ostatnio sam Bryan Fuller. Jej rozmowy z Chiltonem i Lecterem wnoszą co prawda ważkie informacje, ale niedopowiedzeniem byłoby stwierdzenie, iż nie jestem fanem jej postaci, wystudiowanego zachowania, cedzonych kwestii i absurdalnej metamorfozy. Tym bardziej trzymam więc kciuki za spełnienie obietnicy, którą złożył jej Hannibal. Tak też przechodzimy do meritum, a więc wprowadzenia Francisa Dolarhyde’a. Feeria otwierających odcinek scen daje nam pogląd na jego osobę. Jest on zupełnym przeciwieństwem dźwięcznie zaciągającego Masona Vergera, któremu z filozofowaniem i szaleństwem było do twarzy. Dolarhyde nie odzywa się bowiem ani słowem, w swoim zachowaniu jest wręcz obsesyjny, a czuć też wyraźnie jego zakompleksioną naturę, która skrywa enigmatyczne motywacje. Na ocenę odgrywającego go Richarda Armitage’a przyjdzie jeszcze czas - na razie piorunujące wrażenie robi jego złowroga prezencja, a w scenach, w których prześladuje go obrazek smoka, jest pewna intertekstualna poezja. Czytaj również: „Hannibal” i „Aquarius” – niska oglądalność Tak więc „Hannibal” nie przechodzi reinkarnacji, ale wraca do swoich korzeni, tyle że bez proceduralnego zacięcia, a z wyraźnie nakreślonym antagonistą. Nie będzie mógł jednak odgrzewać tych samych potraw z innymi przyprawami, bo choć zawsze był daniem ciężkostrawnym, to ostatnio zbliżył się niebezpiecznie do granicy przejedzenia. Zdawkowe „Hello doctor Lecter” to ostatni dzwonek, aby rozwinąć menu i zwieńczyć serial wisienką na torcie.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj