Z perspektywy czasu widać wyraźnie, że wszystkie odcinki serialu Happy! układają się w zasadzie w jeden długi film. Od momentu porwania dziewczynki aż do chwili, w której jej tata odbija ją z rąk Mikołaja, nie minęło tak naprawdę wiele czasu, a cała fabuła skupiła się wyłącznie na tym konkretnym wątku – wprowadzanie jakichkolwiek pobocznych i tak miało na celu przysłużenie się właśnie temu, co dodaje całości zwięzłości i ściśle określonych ram. Odcinek finałowy w wielu względach satysfakcjonuje i spełnia oczekiwania – rzeczywiście doszło do spotkania ojca i córki, zły Mikołaj poniósł widowiskową śmierć i wszystko skończyło się dobrze, jak zresztą sam tytuł nakazuje. Twórcy niczym nie zaskoczyli – no, może poza tym, że zostawili tak wiele wątków otwartych. Niestety nie mogę zapisać tego serialowi jako plus – jak na podsumowanie przystało, powinien nieco lepiej uporządkować to, co oglądaliśmy do tej pory. Tymczasem nie idzie oprzeć się wrażeniu, że twórcy odłożyli na półkę wszystko to, co problematyczne i skupili się tylko na tej najprostszej linii fabularnej. Szkoda, bo na pewno dałoby się z tego wycisnąć jeszcze więcej.
Poza polowaniem na Mikołaja w odcinku tak naprawdę nie dzieje się nic innego. Zarówno Meredith, jak i Amanda pojawiają się na ekranie sporadycznie, jednak cała uwaga widza skupia się na Happym i Saxie, którzy przemierzają obskurny budynek w poszukiwaniu Człowieka-Choinki. Zanim jednak do tego doszło, mieliśmy okazję zobaczyć jedną bezcenną scenę – scenę tortur na zmyślonym przyjacielu-skarpecie, w której Happy bezbłędnie odtwarzał znany motyw z Reservoir Dogs Tarantino. Na ten smaczek nie sposób się nie uśmiechnąć, a cała scena nabiera dzięki temu dodatkowych rumieńców. Ponownie podziwiam jakość wykonania animowanych przyjaciół – te wdzięczne kolorowe stworki dodają całości niezwykłego uroku i patrzy się na nie naprawdę dobrze. To prawdziwa frajda dla oka i niezbity dowód na to, że wszyscy mamy w sobie wciąż co nieco z dziecka.
Choć epizod rozpoczyna się od retrospekcji castingowej z głównym antagonistą serialu, o Żuku (pozwólcie, że będę go tak nazywać) tak naprawdę wciąż nie wiemy nic. Bohater otrzymał parę gróźb od Meredith, jednak koniec końców nie doszło do obiecanego zakucia w kajdanki. Możemy tylko domyślać się, czy trafił do więzienia, czy też nie – twórcy zignorowali wątek, rozwijając go tylko na tyle, na ile to potrzebne. Nie wiemy ani skąd się wziął ten człowiek, ani jakie były jego prawdziwe intencje, ani co kryło się za tymi hucznym orgiami czy skąd samo przebranie żuka. Podobnie zresztą wygląda sprawa z Mikołajem i jego brudnym sekretem dotyczącym uprowadzonych ludzi przemienionych w zombie. Fakt, mogę domyślić się, że są to dzieci porwane przez niego w przeszłości. Jednak dlaczego zachowują się jak żywe trupy? Kim tak naprawdę są? Czy przede wszystkim: co się z nimi stało już po śmierci Mikołaja? Tego już nikt nie zasygnalizował. Równie dobrze Hailey i Mikołaj mogli zostać zaprezentowani w tym budynku tylko we dwójkę – fakt wprowadzenia tylu ludzi nijak nie wpływa na fabułę, a oni sami byli jedynie wdzięczną ilustracją dla wyobrażeń Mikołaja o zabawkowym świecie. Taką ilustracją, którą równie dobrze można było sobie wymyślić, bez potrzeby wprowadzania motywu z autentycznymi porwanymi i więzionymi. Niemniej, dowiadujemy się przynajmniej, dlaczego Mikołaj widział Happy’ego. Jak się okazuje, to dziecko zamknięte w ciele dorosłego, które samo również miało swoich wymyślonych przyjaciół. Rozsądne i uzasadnione. Wątek zwichrowania psychicznego Człowieka-Choinki uważam za zamknięty i świetnie podsumowany bajecznymi bańkami wydobywającymi się z jego głowy po śmiertelnym strzale. Kolory, barwy, radość i zabawki – właśnie to kryło się pod kopułką antagonisty, który w głębi serca wcale nie miał zamiaru nikogo krzywdzić. A przynajmniej w swoim mniemaniu – perspektywa spędzenia wieczności w lochu dla mnie osobiście wiąże się jednak z krzywdą.
Sama scena pokonania Mikołaja rzeczywiście jest taka, jak należy, w każdym calu. Po wymianie ciosów i chwilach zwątpienia, gdy nerwy widza były wystawiane na próbę, Nick zdjął antagonistę jedną kulką, poprzedzoną wymownymi słowami, że „pieprzony święty Mikołaj nie istnieje”. Ten krótki moment stał się chyba chwilą, w której Hailey nagle dorosła, bo niedługo później Happy sam odkrył, że przy dziewczynce nie może zagrzać już miejsca. Przez chwilę wydawało mi się, że konik rzeczywiście odejdzie, jednak cieszę się, że wrócił do Saxa. Ten duet jest niezastąpiony i wszystko wskazuje na to, że powróci w drugim sezonie w rozwiązywaniu nowych spraw, lub – kto wie – nawiązaniu do wszystkich tych otwartych wątków, które pierwszy pozostawił otwarte. Wiedźma, wskrzeszenie Mikeya, Smoothie, tajemnicze hasło, szajka pod wodzą Żuka czy pracujący dla niego Blue – wszystko to wciąż da się rozwinąć, bo tak naprawdę my jako widzowie tylko liznęliśmy pobieżnie cały ten złowrogi światek. Biorąc pod uwagę sam tytuł odcinka i powtarzane jak mantrę słowa Żuka, że to on "jest przyszłością", rzeczywiście możemy spekulować, iż ta postać powróci w kolejnych odcinkach. Na razie są to jednak tylko spekulacje - podejrzewam, że czego byśmy nie założyli, twórcy i tak zaskoczą nas czymś zupełnie nowym. Dlatego już teraz czekam na powrót serialu z niecierpliwością.
Happy! to jeden z najciekawszych seriali ostatnich miesięcy. Osiem odcinków przeładowanych emocjami i bajecznie łączących przemoc i świąteczne świecidełka, to świetna propozycja na wieczorny relaks i odstresowanie. Finałowy odcinek może i nie był tak dobry jak poprzednie i pozostawił z pewnym uczuciem niedosytu, jednak w całości produkcja ma u mnie mocne 8/10 – takiego serialu naprawdę jeszcze nie widziałam. Bieżący odcinek podsumuję naciągniętą siódemką – po przymknięciu oka na to, co mogło być, a nie było dopowiedziane, w dalszym ciągu mamy tu przede wszystkim genialny show, zarówno do pośmiania się, wzruszenia, jak i podskoczenia na krześle w napięciu. Bawiłam się naprawdę dobrze.