Po pierwszym świetnym sezonie, kolejna odsłona Happy Valley wypada raczej przeciętnie. Spodziewałam się przeskoku poprzeczki, tymczasem trudno jej choćby dorównać.
Już na samym początku jesteśmy poinformowani o tym, iż minęło półtora roku od wydarzeń z minionego sezonu. Catherine dalej służy w policji, biorąc na barki trudne kryminalne sprawy, zaś po godzinach pracy zajmuje się Ryanem, który zaczyna dopytywać o swojego ojca. Jak pamiętamy, Tommy Lee Royce został ostatnio wtrącony za kratki, za którymi dalej siedzi. I chyba to właśnie jest główną przyczyną monotonii sezonu, w którym z braku realnego zagrożenia zwyczajnie niewiele się dzieje.
Podobnie jak to było w pierwszej odsłonie, mamy tu do czynienia z nową sprawą kryminalną, która będzie się ciągnęła przez wszystkie sześć odcinków. Tym razem twórcy zdecydowali się jednak zaprezentować ją zupełnie inaczej – winowajcą jest nie byle księgowy, a detektyw i jednocześnie znajomy Catherine z pracy. Za sprawą towarzyszącej mu wizji bycia ośmieszonym przez kochankę, mężczyzna decyduje się ją zabić, a następnie pozoruje ślady tak, by wszystko wskazywało na kolejną zbrodnię grasującego w okolicy seryjnego mordercy. Sam pomysł na wątek kryminalny jest bardzo ciekawy, jednak poprowadzono go jakby z przymrużeniem oka – nie wybija się na pierwszy plan, niknąc pod natłokiem osobistych problemów bohaterów. Trudno zatem tak naprawdę wczuć się w niepokojące morderstwa, bo na ekranie jest ich jak na lekarstwo, czego bardzo żałuję.
Drugą i kluczową różnicą między dwoma odsłonami jest fakt, iż obecnie detektywowi wszystko się udaje i jako widzowie możemy obserwować jego triumf aż do ostatniego odcinka. Niestety w porównaniu z pierwszym sezonem, kiedy to księgowy coraz bardziej pogrążał się z każdym swoim krokiem, śledzi się to ze znacznie mniejszym zainteresowaniem. Być może twórcy zamierzali zaszokować widza późniejszym zwrotem akcji i zdemaskowaniem winnego w ostatniej chwili, jednak zakończenie sprawia wrażenie dopisanego na siłę, byleby tylko zmieścić się w tych sześciu odcinkach. Nikt ani przez moment nie podejrzewa Johna, aż tu nagle wszyscy wpadają na pomysł, że to właśnie on jest winny? Nie dość, że jest to mało przekonujące, to jeszcze nie robi większego wrażenia.
Na chaotyczność serialu składa się także z całą pewnością nagromadzenie mnóstwa niekoniecznie potrzebnych wątków. Podczas gdy w pierwszym sezonie mieliśmy do czynienia z przerażającym widmem czającego się w zaułku Tommy'ego Lee Royce’a, który jednocześnie był sprawcą kolejnych morderstw, teraz robi nam się miszmasz, który wcale nie angażuje widza. Główny antagonista nie jest już związany ze sprawą, jaka zawisła nad miasteczkiem, przez co wydaje się zupełnie niepotrzebny. Jego obecność jest usprawiedliwiona jedynie nieustającą chęcią dotarcia do syna, a żeby to osiągnąć, korzysta z pośrednictwa Frances, która nawiązuje kontakt z chłopcem. Nikomu to nie zagraża, zatem nie wywołuje też żadnych emocji. Kobieta ogranicza się tylko do niewinnych pogawędek z Ryanem czy podglądania go zza zaparkowanego samochodu – jeśli takie sceny miały wywołać napięcie, to niestety jest to zabieg kompletnie nieudany. Znacznie lepiej byłoby zostawić Royce’a w więzieniu i pozwolić Catherine na rozwiązywanie pobocznych spraw kryminalnych. Nie sposób oprzeć się wrażeniu, iż twórcy na siłę chcieli pozostawić jego postać na wierzchu, bo w pierwszym sezonie okazała się ona niekwestionowaną trampoliną do sukcesu. Tym razem jednak nie do końca to wypaliło – robi nam się z tego zbędny i niemający nic wspólnego z tokiem serialu wątek, który zajmuje tylko czas antenowy.
Poza morderstwem kochanki i Roycem, mamy do czynienia także z innymi problemami, które zostały potraktowane tak pobieżnie, że tak naprawdę trudno dostrzec w ich podejmowaniu jakikolwiek sens. Wszystko to dodatkowo utrudnia odpowiedź na pytanie: co tak naprawdę jest tu główną sprawą? Rozsypujące się małżeństwo Daniela nie ma związku z niczym, a jednak powraca się do niego w każdym odcinku. Sprawa prostytucji i wykorzystywania dziewcząt z Ukrainy także nie ma znaczenia dla efektu końcowego, tymczasem twórcy jak na złość uwypuklają wątek Ilinki i zajmującej się nią Winnie. Wprowadzenie do serialu nowego mężczyzny, który wiąże się z Clare, początkowo zanosiło się na ciekawy poboczny tor opowieści, zwłaszcza, że mężczyzna od początku zdawał się mieć podejrzaną przeszłość... Jednak koniec końców to także okazało się zbędne, bo nie wnosiło do fabuły praktycznie nic. Skorzystać na tym mogła jedynie postać samej Clare, która rzeczywiście w tym sezonie miała więcej do powiedzenia i wypadła znacznie lepiej niż ostatnio. No i wreszcie – angaż Ann Gallagher do policji jest równie naciągany co powrót do Royce’a w więzieniu – obydwoje zdają się stanowić łącznik z pierwszym sezonem. Szkoda tylko, że takowy zupełnie nie jest potrzebny, stając się bolączką i kulą u nogi oraz uniemożliwiając bohaterom pójście naprzód.
Akcja sezonu toczy się bardzo wolno. Większość odcinków jest przegadana, a bohaterowie dumają nad tym co było, czy będzie. Konkretne zbrodnie rozgrywają się w zaledwie kilku scenach. Nie ma też żadnej obławy, akcji, napięcia. Czuję się zawiedziona i mam wrażenie, że oglądam zupełnie inny serial – w pierwszym sezonie całość była moim zdaniem idealnie zrównoważona, ciekawa i angażująca emocjonalnie, a tutaj mamy do czynienia z chaotycznym zlepianiem ze sobą jak największej liczby wątków, które wcale nie działają na korzyść sezonu. Wiele scen jest zdecydowanie za długich i niepotrzebnych, jak choćby ta, gdy pijany Neil wykłóca się z właścicielem restauracji. Zasmuca mnie również fakt, iż zakończenie wyraźnie sugeruje, że to jeszcze nie koniec wątku Tommy’ego Lee Royce'a – jego spojrzenie w okno, zestawione z przerażeniem w oczach Catherine, która obserwuje dorastającego Ryana jasno mówi, że ojciec i syn spotkają się jeszcze nie raz. Może wypadnie to lepiej, gdy Royce rzeczywiście zacznie działać – teraz postać jedynie traci, bo ze związanymi rękoma zupełnie nie jest mu do twarzy.
Drugi sezon serialu Happy Valley nie może się równać z pierwszym. Trochę to smutne, bo miałam nadzieję na ponownie towarzyszące mi uczucie niepokoju czy obawy o losy bohaterów. Tym razem jednak wszyscy wydają się jacyś przezroczyści – nawet sama Catherine nie ma już takiej charyzmy co w pierwszej odsłonie. Głównej winy dopatruję się we wspomnianym nagromadzeniu mnóstwa zbędnych wątków. Skutecznie wybijają one z równowagi i nie pozwalają na pełne wczucie się w którykolwiek z nich. Sprawia to, że sezon przemija w obojętności. Nie tego oczekiwałam po tak dobrym początku.