Hawkeye nabiera wiatru w żagle w przedostatnim odcinku, który znów potrafi wzruszyć. Za każdym razem, gdy pojawia się wątek żałoby Clinta po Natashy i jego radzenia sobie z konsekwencjami z Avengers: Koniec gry, twórcy imponują emocjonalną głębią. To w tym momencie ten serial MCU nabiera dojrzałości, wybitnie radząc sobie ze skutkiem tragedii, jaka spotkała Avengers i osobiście samego Clinta. Scena przy tablicy pamiątkowej bitwy o Nowy Jork jest jak obuch walący widza po głowie. Kapitalnie zagrane emocje przez Jeremy'ego Rennera pozwalają ostatecznie uwierzyć i zrozumieć, jak wpływ miała na niego decyzja Natashy. Marvel kroi tutaj świeżą cebulę, bo jestem pewien, że niejednemu fanowi zakręci się łza w oku. A do tego w tle leci muzyka ze sceny śmierci Natashy, co jedynie pogłębia motyw, który mocniej rezonuje emocjonalnie.  Jelena to świetna postać, a Florence Pugh czuje się w tej roli jak ryba w wodzie. Była najmocniejszą zaletą Czarnej Wdowy i jej występ w Hawkeye jedynie podkreśla, jak kapitalną jest bohaterką. Twórcy zaskoczyli, bo opracowali jej występ na dwa świetne sposoby. Pierwsze minuty to znów przypomnienie, jak dobrym motywem było Pstryknięcie. Tutaj ponownie wyszło to inaczej, niż do tej pory widzieliśmy, bo scena pod kątem efektów świetnie podkreśliła, jak zniknięcie i pojawienie się z powrotem Jeleny to tak naprawdę mrugnięcie okiem trwające 5 lat. To dodaje motywowi nowego koloru; jednocześnie pozostawiając widza w świadomości, że emocjonalnie to cały czas jest mocne i ważne. Rola Jeleny współcześnie świetnie została powiązana z Kate Bishop. Ich wspólny "dziewczęcy wieczór" to wszystko, czego potrzebujemy, by nie zapomnieć, jak świetną postacią jest młodsza siostra Natashy. Ich interakcja jest zabawna, troszkę dziwaczna, ale zarazem na swój sposób urocza. Twórcy zderzyli ze sobą dwie kompletnie różne postacie nowego pokolenia Avengers z zaskakującym sukcesem, pokazując jak bardzo chemia pomiędzy nimi udowadnia, że Marvel Studios idealnie dobiera castingi do superbohaterów. Ta niby zwyczajna rozmowa fantastycznie oscyluje też pod kątem atmosfery: od lekkiej, wesołej pogadanki o jedzeniu i Nowym Jorku, do poważniejszej, mroczniejszej rozmowy o zabiciu Clinta za Natashę. To samo w sobie jest niesamowitym fundamentem pod finał, bo pomimo pewności Jeleny, że Clint odpowiada za śmierć siostry, Kate zasiewa tam ziarno niepokoju, które w ostatnim odcinku musi wykiełkować. Ten wątek jest spokojny, kameralny, ale tak nadzwyczajnie działa na rozwój serialu Hawkeye, że trudno go nie docenić.  Piotr Adamczyk ma zaledwie dwie sceny, ale potrafi znów zapaść w pamięć zabawnym momentem wystraszenia się strzałą przebijającą szybę auta. To jest zaskakujące, jak bardzo polski aktor potrafi się wyróżnić na tle innych czarnych charakterów. Wygląda to wyjątkowo dobrze, gdy porównamy go z Kazimierzem, który jako postać jest nijaki i nudno zagrany. A przecież fabularnie to on tutaj powinien przyciągać uwagę, a kompletnie tego nie robi. Nawet w momencie wyraźnego rozwoju jego wątku w kontekście Ronina i Mayi, nic tutaj się nie zmienia. Kiepski casting nie pozwala tej postaci wybrzmieć, a powinno to wyglądać inaczej. Clint Barton wie, że Maya go ściga i wie też o jego rodzinie. Podjęcie decyzji o przywdzianiu kostiumu Ronina, by doprowadzić do konfrontacji pokazuje, jak bardzo wydarzenia w serialu mają na niego wpływ. Czujemy to w jego zmęczonym głosie, w rozmowach z żoną, czy w wyraźnie trapiących go wyrzutach sumienia za liczne śmierci, jakie spowodował. Starcie z Mayą wypada dobrze, bo walka ma dobrą choreografię (wykorzystanie protezy nogi do bloku miecza to niezły pomysł), solidne zdjęcia ukrywające kaskaderów i emocje. Clint jako Ronin pokazuje, jak świetnie wyszkolonym jest wojownikiem. A to coś, czego do końca nie widzieliśmy w serialu, gdy był Hawkeyem. Mimo wszystko ten wątek też ma element zaskoczenia, bo ucina spekulacje, że być może Clint nie był w kostiumie Ronina, gdy zginął ojciec Mayi. Ma to jednak sens w ogólnym motywie Hawkeye'a, jakim jest radzenie sobie z konsekwencjami bycia superbohaterem. Dobrze się z nim komponuje, więc scena, gdy Clint mówi o tym, że to zrobił, przypomina, że tak naprawdę w Avengers: Koniec gry widzieliśmy tylko czubek góry lodowej rzezi, do jakich doprowadzał. Oczywiście sugestia, że szef za to odpowiada, bo ktoś z ekipy jej ojca dał mu cynk, daje raczej oczekiwany rozwój w finale: Maya będzie wiedzieć, że winny jest "wujek", a Kazi wsypał jej ojca i kolegów najpewniej na rozkaz szefa. Zagwozdką wartą przemyślenia jest jednak to, jak w tym momencie potraktuje kwestie Ronina. To jednak jego miecz ostatecznie zabił ojca, więc czy dla bohaterki będą ważne okoliczności? Pomimo oczywistości kierunku, w jakim to zmierza, pozostają w tym intrygujące wątki. 
fot. Disney+
+3 więcej
Twórcy Hawkeye'a świetnie bawią się motywem tajemniczego szefa pociągającego za wszelkie sznurki. Sam Clint nie raz wspomina o tym, choćby w rozmowie z żoną, ale nigdy nie pada, kim on jest i dlaczego sam Barton tak bardzo się go boi. To jest naprawdę istotne i ciekawe, bo to człowiek, który zmagał się z pozornie większym zagrożeniem, niż jakiś gangster, a jednak świadomość jego wpływu i znaczenia mu ciąży. W wywiadach padło, że 5. odcinek Hawkeye'a rozniesie Twittera z uwagi na to, co tutaj się wydarzy. Jasne, to jest kapitalny odcinek, dużo w tym dobra, ale wszyscy wiemy, że chodzi o potwierdzenie JEGO. I on jest, widzimy zdjęcie Kingpina w towarzystwie Eleanor Bishop. To perfekcyjnie buduje emocje na finał, ale jednak pozostawia niedosyt. Będziemy musieli poczekać na pełnoprawny debiut Vincenta D'Onofrio (jakby ktoś nie był pewny, nazwisko aktora jest w napisach końcowych) w MCU jeszcze tyle czasu. To jak zakąska przed posiłkiem, którym najemy się do syta, ale nie sprawia, że oczekiwanie minie szybko, lekko i przyjemnie. Mimo wszystko, mogliśmy oczekiwać czegoś więcej, ale jednocześnie budowa napięcia na debiut tej innej wersji Kingpina wypada fenomenalnie. Widzimy i czujemy, że ten Kingpin to nie ta sama osoba, co w serialu Netflixa. W końcu działa w tajemnicy, pociągając za sznurki z cienia, a ten Netflixowy był osobą publiczną, a to wiele zmienia w tym, jaki będzie ten Wilson Fisk. Od tego też wychodzi dość kluczowy wątek rozwoju genezy Kate Bishop jako superbohaterki. Fakt, że jej matka jest czarnym charakterem, nie Jack, wydawał się jedynym sensownym rozwinięciem. Zobaczenie ją w towarzystwie kogoś, kto według Clinta odpowiada za wszystko, co złe, na zawsze zmieni tę bohaterkę. Działa to znakomicie! Będzie to procentować zwłaszcza po ciepłych scenach, jakie oglądamy w tym odcinku pomiędzy nią i matką. Mimo wszystko niespodzianką jest wrobienie Jacka, bo prędzej można było spodziewać się, że jest jej wspólnikiem, niż kozłem ofiarnym. Wiemy, że Val zatrudniła Jelenę do zabicia Clinta, ale czy to możliwe, że to zlecenie przyszło do kogoś innego? Wydaje się, że Jelena raczej zbija Kate z tropu, chcąc wywabić Clinta. Hawkeye dostarcza emocji, frajdy i rozrywki, jaką "nowe" MCU potrafi zachwycić. Wiele się działo w tym odcinku i naprawdę nie ma do czego się przyczepić poza tym, jak bardzo wprowadza on w finał, pozostawiając lekki niedosyt. Jednocześnie jednak jest to coś, co osoba Jeleny idealnie nadrabia.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj