Constantine zstępuje do samych Piekieł, by wyplątać się z kabały, w jaką wpakowali się jego najbliżsi. Niby nic nowego – bo losy tej postaci opierają się głównie na jej zadzieraniu z potężnymi i mało przyjaznymi mocami, od których obrywają przyjaciele i rodzina Johna, a on sam wychodzi z nich obronną ręką, choć poturbowany. Jednak Mike Carey ma to do siebie, że lubi pompatyczny rozmach. I tutaj też daje temu wyraz. Wszystko jest rozdmuchane do granic, a że autor już w świetnym Lucyferze pokazał, że lubi przechadzki po Piekle, tak i tutaj przegoni po nim solidnie swojego bohatera. Ani krzty go przy tym nie oszczędzając. Do tego dojdą iście demoniczne boleści ojcostwa, które w Constantine’a uderzą z podwójną (a nawet potrójną) mocą. Nie może być inaczej, kiedy twoje dzieci to demony ze sporą mocą i jeszcze większą nienawiścią do męskiego rodzica… Careyowska odsłona znanej serii pokazuje, że epicki rozmach można wykorzystać nawet bez jednoznacznie pozytywnego bohatera. Bo John Constantine z pewnością do kryształowych herosów nie należy. To – jednym słowem – dupek, jakich mało, zostawiający po sobie tylko śmierć, ból, rozpacz i niezabliźnione rany. I już nawet nie w tym rzecz, że robi komuś na złość świadomie i z premedytacją. Jeszcze za młodzieńczych lat zaczął igrać (w dziecięcej głupocie i buńczuczności typowej dla wieku młodocianego) z mocami nie z tego świata, a każda nierozsądna i naiwna decyzja (wraz z przekonaniem, że jest mocniejszy i sprytniejszy od tych, z którymi pogrywa) prowadzi do bolesnych konsekwencji, przez które obrywają wszyscy wokół Johna. A on sam próbuje wówczas wyłgać się od odpowiedzialności za własne czyny. Mike Carey ciekawie rozwija postać Johna Constantine’a, choć może miejscami za mocno ciąży ku tej epickości, ku temu rozmachowi. Za mocno odrywa bohatera od zwyczajnych, przyziemnych, bardziej ludzkich spraw. Jak wspomniałem, widać tutaj naleciałości scenariuszowej maniery z Lucyfera, co jednak tak do końca nie przeszkadza i dalej sytuuje run Careya w czołówce listy najlepszych odsłon Hellblazera (zaraz po G. Ennisie, który zresztą miał mocne ciągoty ku „drugiej stronie", tej niebiańskiej, w równych stopniu, co Carey do piekielników).
Źródło: Egmont
John znów – zwyczajowo – obrywa tutaj za swoje, jak by nie patrzeć, grzechy. Wracają echa błędów z młodości, a cena, jaką przychodzi mu płacić, jest niezwykle wysoka. Nie może być inaczej, kiedy wkurzyło się chyba wszystkich, na każdym szczeblu demonicznej hierarchii. By wybrnąć z kłopotów, tym razem też przyjdzie Johnowi zawierać niespodziewane i podejrzane sojusze, a nawet zmierzyć się ze swoim mrocznym alter ego. A finalnie wnioski okażą się gorzkie jak zawsze – lepiej się z Constantinem nie zadawać, bo to niechybnie wpakuje was w kłopoty. I grozi bolesną, nieuchronną śmiercią, zwieńczoną piekielnym więzieniem. A John, jakkolwiek świadom własnego fatum i fatalistycznego oddziaływania na otoczenie, skupia się na ratowaniu własnej skóry, co nijak się ma do trzymania na dystans tych, na których mu zależy – bo zwykle są jedynym narzędziem do realizacji pokrętnych intryg, mających mu zapewnić wybawienie. Wie więc John, że jest dupkiem, ale nie powstrzymuje go to od okazywania, że jest dupkiem do potęgi. Mimo wszystkich poniesionych strat i wyrządzonych krzywd nadal brnie do przodu, może i żałuje swoich wyborów, ale nie unika ich, jeśli to grozi poświęceniem samego siebie.
Carey dobrnął do finału swojej opowieści, pokazując, że miał ją starannie przemyślaną i ułożoną już na starcie. Pokazując, że nie ma tu przypadków, nie ma tu elementów zbędnych, a wszystko ma albo znaczenie dla głównej osi fabuły, albo chociażby służy do starannego i przemyślanego budowania tła oraz kreślenia takiego, a nie innego wizerunkowego sztafażu postaci, mającego zaprezentować ją w szerszej, pogłębionej perspektywie. Owszem, trochę odchodzi Carey – jak wspomniałem – od typowej dla Johna przyziemności. Mniej tu spraw ziemskich, mniej prostackiego, przaśnego okultyzmu i igrania z pomniejszym, demonicznym tałatajstwem, a więcej epickiego rozmachu i sięgania po piekielną pierwszą ligę. Jednak Carey rozmach i epickość lubi, a do tego dobrze sobie w takiej estetyce radzi, więc można mu te trochę megalomańskie zapędy wybaczyć. Zważywszy, że całość historii solidnie spina się na końcu i starannie domyka wszystkie opowieściowe wątki. Nawet jeśli oderwana jest od kontekstu realiów społecznych, co było znaczącym elementem hellblazerowskich odsłon w wydaniu Jamiego Delano.
Źródło: Egmont
W warstwie graficznej jest co najmniej dobrze, w porywach do znakomicie. Zdecydowanie najlepszy w tym tomie jest Leonardo Manco - świetnie dopasowany swoją brudną, oszczędną kreską do charakteru opowieści. Najmniej przypadł mi do gustu otwierający tom Giuseppe Camuncoli, nazbyt cartoonowy, za mocno kojarzący mi się z ponurą wersją kreskówkowego Ben 10. Frazer Irving też nieco irytuje pozbawieniem postaci detali twarzy i ukrywaniem braków warsztatowych plamami czerni, jednak to tylko epizody. Również epizodycznie pojawiający się John Paul Leon, przywodzący skojarzenia z Darwynem Cookiem, ratuje honor gościnnych rysowników, robiąc w sposób znakomity to, co właśnie Frazierowi niekoniecznie się udało. Tom zamyka w króciutkim epilogu Marcelo Frusin ze swoją typową, zadziorną lekkością, która pozwala na oddech po tym całym brudzie i mroku z większości niniejszego tomu. Careyowski run Hellblazera dobiegł końca i jest godnym zwieńczeniem jednej z najbardziej epickich historii w dziejach postaci. Zamknięta w trzech opasłych tomach przypowieść (z okładkami zbiorczych wydań - chyba najlepszymi z dotychczasowych, idealnie wpasowanych w estetykę i esencje samego Johna Constantine, a także serię Hellblazer) domyka pewien etap, pozostawiając jednak niedosyt związany z oczekiwaniem następnych runów. Bo John Constantine z całą pewnością nie powiedział jeszcze ostatniego słowa.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj