Kto wygrałby w starciu Herkules vs Herkules? Teraz już wiemy. Gdyby naprzeciwko siebie stanęli Kellan Lutz (Legenda Herkulesa) i Dwayne "The Rock" Johnson (Hercules), ten drugi zjadłby pierwszego na śniadanie, tak jak film w reżyserii Bretta Ratnera jest o kilka klas lepszy od gniota, który wyszedł spod ręki Renny’ego Harlina. Co, rzecz jasna, nie oznacza, że Ratner (ten od X-Men: Ostatni bastion) nakręcił arcydzieło.
Jego wersja opowieści o synu Zeusa, oparta na komiksie "Hercules: The Thracian Wars"", w ciekawy sposób podchodzi do znanej nam opowieści o życiu legendarnego herosa i mitu o dwunastu pracach, jakie wykonał na polecenie bogów. Poznajemy naszego bohatera jakiś czas po tym, jak zmierzył się z tymi wyzwaniami, o których opowieści krążą wśród Greków, budując reputację potężnego najemnika. Tak – w tej wersji Herkules kopie tyłki na zlecenie tego, kto więcej zapłaci, a pomaga mu w tym klasyczna drużyna fantasy, w której nie zabrakło ani pani w zbroi typu bikini (Atalanta), ani sympatycznego gaduły (Jolaos), ani groźnego gościa z nożami (Autolykos), ani kogoś na kształt kapłana-wojownika (wieszcz Amfiaraos). Pojawia się nawet zdziczały berserk – Tydeus. Wspólnie przyjmują zlecenie od króla Tracji, któremu pomóc mają w pokonaniu dręczącego jego lud potwora w ludzkiej skórze, Resosa. W bardzo dużym skrócie: fabuła doskonale nadawałaby się na jeden z odcinków serialu Herkules z Kevinem Sorbo albo Xeny: wojowniczej księżniczki, i w zasadzie scenopisarstwo jest na podobnym poziomie. Z jedną bardzo istotną różnicą.
[video-browser playlist="624621" suggest=""]
Dwayne Johnson to Herkules śmiejący się z samego siebie i konwencji, w której opowiadana jest jego historia. Sporo w niej kiczu i niedorzeczności, czego koronnym przykładem jest scena z rydwanami podczas pierwszego dużego starcia. Jest to jednak przerysowanie w pełni świadome, trochę jak puszczenie oka i powiedzenie: Tak, wiemy, jak to wygląda. Tak, wiemy, że to głupawe. Ale nas to bawi. Was nie? I odpowiedź brzmi: Bawi, i to jak! Takich momentów w filmie jest mnóstwo, co czyni go w jakimś sensie satyrą na kino i seriale fantasy lat 90. ubiegłego wieku, choć jednocześnie przecież wizualnie i fabularnie, nawet aktorsko Hercules to ta sama klasa. Różnicą jest wspomniana świadomość owego faktu i wyjątkowo luźne do tego podejście.
[image-browser playlist="583602" suggest=""]
Konwencja tłumaczy więc wiele i w zasadzie stanowi klucz do zrozumienia filmu oraz do dobrego bawienia się podczas seansu. Ratner i spółka nie uniknęli błędów i kiczu zupełnie niezamierzonego, jak choćby cały wątek retrospekcji z rodziną Herkulesa, w większości również jest to jednak zabawne, więc nie irytuje. Bo Hercules to nie tyle kino wybitne czy choćby dobre, co pocieszne, sympatyczne i bezpretensjonalnie rozrywkowe. Analizując go na chłodno, z łatwością bylibyśmy w stanie wypisać niezwykle obszerną listę niedociągnięć i słabości, od prostej i przewidywalnej fabuły przez momentami fatalne aktorstwo (z Josephem Fiennesem w roli króla Aten na czele) po zwyczajnie słabe lub przesadzone sceny (jak narodziny Herkulesa czy szarża Tydeusa na grupę łuczników). Nie da się także nie zauważyć, że długie włosy i broda wyraźnie Johnsonowi nie pasują.
Z drugiej strony mamy jednak wiele świetnych scena, mnóstwo luzu i zaskakująco ciekawą grupę bohaterów, która choć składa się z postaci totalnie stereotypowych, wypada bardzo dobrze, z jak zawsze świetnym Rufusem Sewellem i przezabawnym Ianem McShane’em na czele.