Wielka Brytania w VII wieku to wyspa pełna małych królestw, nieustannie ścierających się ze sobą. Tytułowa Hilda ma zaledwie kilka lat, ale jest bratanicą króla Edwina, dlatego czeka ją ciekawa przyszłość. Na razie to matka wpaja tej czterolatce, że jest kimś, kto będzie decydował o losie wielu ludzi – światłem świata, bystrym obserwatorem, mającym wszystkich w garści. Jej mądrość szybko zostaje uznana za jasnowidzenie, co skrupulatnie wykorzystuje Edwin – przepowiednie Hildy przeważnie się sprawdzają. Czytelnik poznaje losy małej dziewczynki, która w odległej przyszłości ma stać się świętą Hildą z Whitby. Śledzi jej perypetie na przestrzeni wielu lat – niestety, nie aż tak wielu, żeby poznać całe jej życie… Ta przeszło 600-stronicowa powieść to w rzeczywistości tylko fragment – w dużej mierze wymyślonej –  biografii. Opis może sugerować, że pomimo objętości Hild może być całkiem ciekawą i wciągającą książką. Wystarczy przeczytać jeden, góra dwa rozdziały, aby zorientować się, jak będzie wyglądała całość. Autorka Nicola Griffith postanawia pójść konkretną drogą, dokładając dziesiątkom prawdziwych bohaterów – o których niewiele historycy wiedzą – dziesiątki fikcyjnych bohaterów, umiejscowić w dziesiątkach miejsc, wpleść w dziesiątki historycznych zdarzeń, podlać to sosem bardzo specyficznej narracji i mieć nadzieję, że czytelnik się w tym wszystkim nie pogubi. Niestety, ale ta książka to przykład ogromnej pracy na polu researchu – wręcz tytanicznej. Sama autorka na końcu przyznaje, że musiała stać się ekspertem w takich dziedzinach, jak m.in. etnografia, archeologia, numizmatyka, produkcja broni czy żywności… Tutaj każde zdanie krzyczy – wszystko jest sprawdzone, tak zapewne było w VII wieku. Ciężko potępić Nicolę Griffith o pójście na łatwiznę, jednak trzeba pamiętać o złotym środku – wypadałoby, aby powieść miała jeszcze sensownie poprowadzoną akcję. Hildę poznajemy jako kilkulatkę, która myśli i mówi praktycznie jak osoba dorosła. Nie wyczuwa się w niej zbyt wiele dziecka. Owszem, od czasu do czasu bawi się z synem przyjaciółki matki – Cianem (czyt. Kianem), poza tym jej życiem rządzi polityka. Każdy możny tego świata coś kombinuje: jak na czymś skorzystać, kogo na co namówić, co powiedzieć Edwinowi, aby był zadowolony. Ostatecznie, co powiedzieć Edwinowi, aby żyć… Gdyby autorka od czasu do czasu nie podawała wieku bohaterki, czytelnik nie zauważyłby pewnie, że coś tu lekko zgrzyta. Zresztą już w połowie powieści otrzymujemy ostatnią informację o jej wieku – potem trzeba się domyślać. Jako kilkunastolatka Hilda zdobywa się na coś, czego absolutnie nie należało się od niej spodziewać – broń towarzyszy jej nie od parady. Dziewczyna staje się coraz lepszą wojowniczką. Nic dziwnego, że ta jasnowidząca panna momentami zostaje uznana za czarownicę. Jednakże to już nie czasy pogańskich bóstw, a coraz szerzej rozlewającego się po Wyspie chrześcijaństwa. Zwłaszcza jeden ksiądz ma duży wpływ na życie Hildy, bowiem właściwie tylko duchowni potrafili czytać, a ta umiejętność jest potęgą.
fot. Zysk i Spółka
Niestety, ale czytelnik ma prawo domagać się przedstawienia realiów danego świata. Ma prawo rozumieć, co czyta, o kim czyta, a przede wszystkim domagać się przypomnienia, o co właściwie chodzi. HHild niczego takiego nie ma. To właściwie zbiór scenek rodzajowych, przeplecionych czasem konkretnymi zdarzeniami, ale najbardziej, prócz powoli rozwijającej się akcji, irytuje liczba imion bohaterów. Umieszczone na początku mapa i drzewo genealogiczne to lekka pomoc, jednak czytelnik nie ma żadnych szans zapamiętać wszystkich padających nazw. Bywa tak, że w jednym zdaniu jest więcej słów rozpoczynających się wielką literą, niż całej reszty. Lwia część z tych bohaterów nigdy się nie pojawia, ponieważ są tylko wspominani przez Hildę. Czasem po kilkuset stronach – efekt jest taki, że albo zaczniemy wertować ponad 600-stronicową książkę, szukając tego jednego bohatera, albo damy sobie spokój i czytamy dalej… Ile imion tu pada? Jestem pewna, że co najmniej około stu (bardzo podobnych), wliczając w to wszystkich przodków i przodków ich przodków. Gdyby nie ta koszmarna drobiazgowość, to mogłaby by być naprawdę ciekawa książka… Prócz mapki i drzewa genealogicznego na końcu zamieszczony jest jeszcze słowniczek (nauka wszystkich obcych terminów jest praktycznie obowiązkowa, ponieważ pojawiają się nieustannie na przestrzeni całej książki), dodatkowo autorka informuje o sposobie ich prawidłowego wymawiania. Niestety, ale staroirlandzki czy brytyjski to języki bardzo trudne zarówno w piśmie, jak i wymowie. Ten mały dodatek to konieczność. Nie zmienia to faktu, że sposobu czytania większości słów i tak trzeba się domyślać. Czy warto sięgnąć po Hild Z jednej strony uważam, że tak – mimo wszystko z chęcią poznałabym jej dalsze losy, choć na pewno lżej opisane. To postać zdecydowanie intrygująca, podobnie jak inne bohaterki tej powieści, choć odrobinę wyidealizowana, posiada sporo charakteru – mężczyźni przedstawieni są zdecydowanie gorzej. Średniowieczne realia oddane są tak pieczołowicie, że można mieć wrażenie, że to praca naukowa, a nie powieść. To zarówno zaleta, jak i wada. Ktoś będzie zachwycony, a ktoś po 100 stronach będzie miał tej książki zdecydowanie dość. Autorka potrafi posługiwać się językiem – zwłaszcza te bardziej intymne sceny opisane są bardzo subtelnie. Miejscami czyta się Hild całkiem przyjemnie, a warsztat autorki jest widoczny jak na dłoni. To ten nieliczny przypadek, kiedy zbyt drobiazgowa forma przeszkadza w odbiorze treści. Przeczytanie Hild może okazać się dość karkołomną przygodą, pełną olśniewających detali, lecz i przytłaczających…
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj