Home Sweet Home Alone jest filmem, który usilnie chce mieć związek z kultowym filmem Kevin sam w domu. Obrazuje to między innymi w osobie Buzza, brata Kevina, który pracuje jako policjant. Jego postać jest całkiem zbyteczna. To jedynie smaczek dla fanów oryginału, bo gra go ten sam aktor co w pierwszej części i w kilku zdaniach zdradza, co u Kevina. Ten pozbawiony sensu i celu motyw jest jedynym pozytywem, jaki można tutaj znaleźć. Nawet wykorzystanie w tle tematu muzycznego Johna Williamsa z pierwszego filmu nie zmienia tego, jak bardzo jest to zła rzecz. Przede wszystkim ktoś tutaj totalnie nie zrozumiał oryginału. W nim Kevin bronił domu przed rabusiami, a po tym reboocie można pozostać z wrażeniem, że Max Mercer to jakiś socjopata, który krzywdzi małżeństwo chcące włamać się do jego domu. Ten pomysł jest całkiem ciekawy, bo "rabusie" nie są zbirami, jak w pierwszym filmie, ale zwykłymi, dobrymi ludźmi, którzy myślą, że wspomniany Max ukradł im coś bardzo cennego. Takim sposobem młody Max zamiast być bohaterem, któremu kibicujemy, staje się momentami przerażającym złoczyńcą całej historii. Jest to oczywiście niezamierzone przez twórców, którzy fatalnie zaakcentowali powód, dlaczego dom Maxa ma być "zaatakowany". Nie ma tu mowy o podobnym nawet poziomie kibicowania bohaterowi, pomimo sympatycznego Archiego Yatesa z Jojo Rabbit. Bardziej kibicować można małżeństwu -  w starciu z socjopatycznym malcem są pierwiastkiem ludzkim całej tej historii. Myślicie, że zwiastun zapowiada coś słabego? On nawet nie zarysował powierzchni... Home Sweet Home Alone to wykaz braku jakichkolwiek umiejętności pracy w branży filmowej. Reżyseria nie istnieje, a scenariusz to pasmo żenady, przy którym niesławne kontynuacje Kevina samego w domu z niejakim Alexem stają się arcydziełami kinematografii. Nie ma tu krzty pomysłu, charakteru ani serca. Jest to chłodno wykalkulowane odtworzenie motywów z pierwszego filmu i to bez najmniejszej próby zrozumienia tego, co w nich działało. Dlatego też mamy kicz poganiany kiczem, aż może głowa rozboleć - czy to w kontekście fatalnych dialogów, wymuszonych i absurdalnie głupich scen humorystycznych (najgorsze są sceny z nudnymi pułapkami, jeśli w ogóle można to tak nazwać) czy w wywołującej zażenowania grze aktorów niczym z tandetnych filmów familijnych z lat 90., zapychających ramówki telewizyjne o nieludzkich porach. Wszelkie te aspekty być może rozbawią dwulatków, bo im jest wszystko jedno, ale nikogo więcej. Starsze dziecko zanudzi się tą disnejowską chałturą. Obie części przygód Kevina pokazały, że można. Obie - nawet ta słabsza dwójka - mają charakter, świąteczny klimat i jakiś pomysł. Omawiany twór, bo trudno nazwać to coś filmem, to pasmo adaptacji tabelek z Excelu; niby wszystko, co trzeba, jest, ale pozostawia jedynie niesmak. Home Sweet Home Alone to nawet nie jest film, to profanacja kina najgorszego rodzaju. Pasmo wywołujących zażenowanie motywów odegranych po linii najmniejszego oporu bez krzty pomysłu. To jest wręcz toksycznie złe - nie dość, że nie daje choćby poprawnie głupiej rozrywki, to jeszcze przesłanie świąteczne zostaje zmiażdżone przez socjopatyczne ciągoty dzieciaka, którego "obrona" domu w kontekście tego, kim są napastnicy, wypada koszmarnie. Jeśli to ma być wzór zachowań, które w otoczce karygodnie zrealizowanego slapstickowego humoru mają trafiać do dzieci, to raczej wolałbym ponownie puścić im pierwszą część. Unikać jak ognia!
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj