Z portretów rozwieszonych na ścianach Białego Domu, w którym mieszka małżeństwo Underwoodów, zaskakująco często spoglądają na nas prezydenci USA: Waszyngton, Lincoln, Nixon, Reagan. Jedynie John F. Kennedy wbija wzrok w ziemię, niejako odwracając się od biegu serialowych wydarzeń. Gra tymi obrazami jest prowadzona przez twórców House of Cards w sposób starannie przemyślany i niejednokrotnie zapowiada to, co dopiero nadejdzie. Waszyngton z Lincolnem dają kontrast dla cynicznego postępowania Franka (fenomenalny w swej roli po raz kolejny Kevin Spacey). Reagan sekunduje posunięciom Willa Conwaya (Joel Kinnaman), kandydata Partii Republikańskiej na prezydenta. Oblicze skompromitowanego aferą Watergate Nixona ukazuje się widzom tuż przed eliminowaniem kolejnych przeciwników Underwoodów w walce politycznej. Nawet historia Kennedy’ego zdaje się w opowiadanej w serialu historii proroczo wybrzmiewać, gdy część akcji przenosi się do Dallas, w którym JFK został w czasie zamachu zabity. Duchy realnej i fikcyjnej przeszłości w czwartym sezonie House of Cards będą systematycznie powracać, z każdym kolejnym razem ze zwielokrotnioną mocą oddziaływania na głównych bohaterów. Świat przedstawiony ulegnie zawieszeniu. Gdzieś pomiędzy niebem i piekłem polityki Francis Underwood raz jeszcze będzie musiał się zmagać z dawnymi przewinieniami. O odkupieniu win możecie jednak zapomnieć – to kompletnie nie byłoby w jego stylu. Czwarta odsłona serii została przez scenarzystów utkana z dwóch głównych osi linii fabularnej. W pierwszej z nich obserwujemy wyniszczającą rywalizację Franka i Claire (Robin Wright), mającą pozornie doprowadzić do zagłady domu Underwoodów. Ambicje polityczne Pierwszej Damy dają o sobie znać w wielu momentach początkowych odcinków. Główni bohaterowie są jednak na tyle cyniczni i przebiegli, że waśnie pomiędzy nimi – w myśl zasady: co cię nie zabije, to wzmocni – z osobliwą empatią przekuwają na potężny oręż w walce na szczytach władzy. Drugi zasadniczy trzon historii pozwala nam spojrzeć na praktykę polityczną, w której karkołomne manewry i manipulacje Underwoodów doprowadzają koniec końców do tego, że ramię w ramię ubiegają się o nominację Partii Demokratycznej w kampanii prezydenckiej na dwa najważniejsze urzędy w amerykańskiej administracji rządowej. Życie głównych bohaterów zaczęło przebiegać zgodnie z ruchem wahadła, od kryzysu do kryzysu. Będą raz po raz wystawiani na najcięższe próby: zamach na życie Franka, będący pokłosiem dawnej afery z Lucasem Goodwinem, a w którym zginie do końca oddany prezydenckiej parze Meechum; konieczność opieki nad umierającą matką Claire, Elizabeth (znakomita Ellen Burstyn), która w życie córki wniesie rozmaite wariacje na temat emocjonalnego i cielesnego bólu; dążenie do rozwiązania przez Pierwszą Damę surowcowego kryzysu podczas chwilowego objęcia urzędu przez nierozgarniętego wiceprezydenta; polityczną walkę z Heather Dunbar i z małżeństwem Conwayów, którzy w czasie przypadkowej obecności w Białym Domu poczują się jak ryba w wodzie; wreszcie zmaganie się z zagrożeniem terrorystycznym ze strony ICO, odpowiednika ISIS z realnego świata. Rzeczywistość dzisiejszej doby i rozwój sytuacji geopolitycznej nabrały tylu znaczeń, że twórcy serialu nie muszą już silić się na aluzje do mniej lub bardziej realnych wydarzeń – te same uzewnętrzniają się w sieci serialowych powiązań, jak choćby w wątku o dostępie do broni, o którego powszechność woła przecież dobitnie Donald Trump, czy przy kwestiach związanych z inwigilacją obywateli. Być może na tym właśnie polega cała magia House of Cards: jego aktualność nie wymaga specjalnych zabiegów scenarzystów. Rzeczywistość aktualnie przeraża bowiem równie mocno jak serialowa fikcja. W czwartym sezonie zmienia się jednak optyka, a punkt ciężkości zostaje niejednokrotnie przenoszony ze sfery politycznej na emocjonalną. Jeszcze nigdy twórcy nie zaglądali tak głęboko w umysły głównych bohaterów, rzucając nowe światło na ich motywacje i kolejne posunięcia. Na pierwszy plan coraz częściej wysuwają się także kobiety - i to nie tylko za sprawą faktu, że aż cztery odcinki zostały wyreżyserowane przez Robin Wright, a o scenariuszach pięciu decydowały lub współdecydowały Melissa James Gibson i Laura Eason. Twórcy serialu zaserwowali nam całe spektrum zachowań reprezentantek płci żeńskiej: od bezlitośnie ambitnej Claire, przez niezwykle skuteczną Leann Harvey (interesująca rola Neve Campbell), po oddaną i dobroduszną Hannah, żonę Willa, czy coraz bardziej zatracającą się w fatalnym w skutkach romansie Jackie Sharp. Aktorsko góruje jednak nad nimi fenomenalna Ellen Burstyn, która postaci Elizabeth nadała unikalny rys charakterologiczny, rozciągający się od walki o godność w obliczu śmiertelnej choroby po świadomość konieczności przekazania dziedzictwa emocjonalnego, w myśl pragnień, by odejść z tego świata nie do końca zapomnianym. No url Jest coś niepokojącego w sposobie prowadzenia narracji czwartego sezonu House of Cards. Historia Underwoodów z walki podjazdowej przeradza się w wojnę totalną wszystkich ze wszystkimi. Nad tym przekonaniem wyrasta jeszcze upiór terroru – nie tylko realizowanego przez ICO. Wraz z kolejnymi odcinkami zaczynamy bowiem zdawać sobie sprawę, że przez ostatnie cztery lata serialowej historii amerykańska polityka zdążyła się zmienić i dziś wszyscy zdolni są do makabrycznych posunięć. W tym gąszczu mrocznych aberracji Frank i Claire będą przecież musieli zmierzyć się z pozornie lepszą wersją siebie – małżeństwem Conwayów, którzy również nie zawahają się przed podjęciem cynicznej gry. Coraz więcej osób w otoczeniu Underwoodów nabiera samoświadomości, chcąc walczyć o swoją autonomię za pomocą wszelkich środków. Wróg jest zawsze u bram, od złowrogiego kalifatu począwszy, a na wpadającym we wściekłość z powodu braku empatii Franka Freddiem skończywszy. Chwilę oddechu w przypływie zagrożenia chce dać nam rozwijany konsekwentnie przez cały sezon wątek dziennikarski, stając się w oczach widza bardzo sprawnie przeprowadzanym śledztwem, mogącym ostatecznie doprowadzić do zmierzchu politycznych bogów. Problem polega na tym, że media nie do końca zdają sobie sprawę z tego, jak wielką bronią dysponują i jak wiele jeszcze trupów tkwi w szafach sfery władzy. Uderza fakt, jak mało wiemy o tych, którzy nami rządzą. Tutaj nie ma już żadnego „My, Naród”. Zostaje tylko „My, Underwoodowie”. Magia House of Cards w czwartym sezonie oddziałuje na nas zawsze wtedy, gdy twórcy decydują się posługiwać sprawdzonymi historiami. Nowe wątki zostały w nie wplecione całkiem umiejętnie, a cała gama pojawiających się po raz pierwszy postaci potrafi wzbudzić zainteresowanie. Problem z tą odsłoną serii jest jednak taki, że inteligentnie rozpisani wcześniej na kartach scenariusza bohaterowie niejednokrotnie decydują się na idiotyczne posunięcia podszyte sporą dawką absurdu. Nie do końca potrafimy zrozumieć fenomen fajtłapowatego pisarza, Thomasa Yatesa, którego Frank i Claire darzą trwałą fascynacją. Gdy w miłosnym uniesieniu połączy się on z Pierwszą Damą tuż po tym, jak ta na własnej matce dokonała eutanazji, będziemy się zastanawiać, czy to na pewno dalej cynizm, czy li tylko groteska i chwilowa dysfunkcja w umysłach scenarzystów. Rozwój postaci samej Claire, choć w wielu momentach poprowadzony bardzo sprawnie, niekiedy trąci jednak irracjonalnością i brakiem wiarygodności. Jej polityczne zakusy w długofalowej perspektywie wydają się karkołomną pogonią za realną karierą Hillary Clinton. Spróbujcie wyobrazić sobie jakąkolwiek Pierwszą Damę USA, która wychodzi z cienia męża tak dobitnie, że w ciągu jednej nocy potrafi zaszachować geopolityczną rozgrywką Władimira Putina, by odnieść się do wątku negocjacji Claire z Petrowem. Co więcej, twórcy niejednokrotnie zachowują się tak, jakby chcieli na amerykańskim społeczeństwie przedstawionym w serialu dokonać zabiegów rodem z Mechanicznej pomarańczy. Nikt nie wmówi nam, że tak dumny naród w jakimś absurdalnym przypływie emocji zacznie wiwatować na sam pomysł obsadzenia urzędów prezydenta i wiceprezydenta przez małżeństwo. To całkowite zaprzeczenie amerykańskiej Konstytucji, którą Ojcowie Założyciele tworzyli także po to, by uniknąć podobnych, ufundowanych na nepotyzmie sytuacji. Rozedrgany emocjonalnie Doug decyduje się prawie zatłuc na śmierć Setha przy pomocy szklanki, a Freddie jest bliski pobicia urzędującego prezydenta USA jedynie dlatego, że ten poprosił go o przyrządzenie żeberek – to tylko dopełnia katalog licznych mankamentów tego sezonu. O ostatecznym odbiorze tej serii zadecyduje koniec końców nasze podejście do wątku kampanijnego. Z jednej strony pozostał on bowiem otwarty, a znakomita sekwencja finałowa, w której Frank i Claire łamią czwartą ścianę, przekonując jednocześnie, że to oni „szerzą terror”, przenosi punkt ciężkości z rozgrywki politycznej na sferę mentalną. To doskonała klamra spinająca wszystkie sezony serialu – wątki podjęte w pierwszej odsłonie rezonują po latach w spojrzeniu i słowach Underwoodów. Nasza niewiedza o dalszych losach prezydenckiej pary przestaje mieć znaczenie, a zdajemy się zadowalać jej bezwzględnym cynizmem, przyświecającym do samego końca – ich bądź państwa, którym zarządzają. Z drugiej jednak strony przykrycie politycznych rozstrzygnięć odwołaniem do terrorystycznego zagrożenia może nas rozczarować. Sposób prowadzenia narracji ustępuje miejsca próbie szokowania, która z perspektywy lat niekoniecznie musi zadziałać i tym razem. Te sztuczki znamy już przecież z codziennej agendy medialnej. Patrząc z tej perspektywy, powstaje fundamentalne pytanie: czy przypadkiem formuła House of Cards nie uległa wyczerpaniu? Choć czwarty sezon pozwolił nam lepiej zrozumieć serial całościowo, to jednak zapewne nikt z nas nie chciałby, by zjadł on własny ogon, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że przez najbliższy rok, do czasu premiery kolejnej odsłony serii, będziemy musieli zmagać się z przerażającym spojrzeniem Franka i Claire…
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj