Idol to nowy serial stworzony w porozumieniu z twórcą popularnej Euforii - Samem Levisonem, muzykiem The Weekndem oraz Rezy Fahimem. Czy warto obejrzeć tę kontrowersyjną produkcję?
Oglądanie pierwszego odcinka serialu Idol może być wyzwaniem dla tych, którzy z natury dużo główkują lub w filmach cenią sobie przede wszystkim fabułę. Zarys 54-minutowego odcinka wygląda następująco: zagubiona, niepewna siebie piosenkarka szuka wolności w seksie i imprezach, ale odnajduje ją dopiero u boku tajemniczego właściciela klubu. Koniec. Wkoło krążą oczywiście kadry obnażające piersi Lily Depp z każdej perspektywy, a każda naturalna czynność spowita jest przez seksualne napięcie. Czasem postaci znajdują czas na dialog o czymś innym niż kontrowersyjne zdjęcia z sypialni czy ciasne, wyzywające ubranie, ale zdarza się to dosyć rzadko.
Jeśli odbiorca chce naprawdę czerpać przyjemność z tego serialu, powinien wiedzieć jedno: praktycznie każda scena będzie nawiązywać do romantycznego zbliżenia, a co około piętnaście minut nasz wzrok spotka nagi biust Jocelyn. Z tą wiedzą widz wkracza w serialowy wymiar, opowiadający o ciemnej stronie popularności, bez większych zadrapań i jest zawczasu gotowy na rozczarowanie.
Słodkie ciacha i szczurze opowieści to odcinek wprowadzający do świata Jocelyn. Bohaterka wita nas z papierosem, ubrana w czerwony, satynowy szlafrok. Do jej odsłoniętego ciała będzie można się szybko przyzwyczaić, ponieważ piosenkarka na co dzień zakłada o trzy rozmiary za małe, przygniatające biust staniki i spódniczki wyglądające jak nieznaczne przedłużenie linii majtek. Jocelyn emanuje kobiecością, którą niestety serwuje w najtańszym wydaniu, ale tego właśnie wymagają od niej managerowie, a ona sama nie ma z tym większego problemu.
Mimo że artystka niedawno straciła matkę, jej zachowanie i percepcja pasują idealnie do „daddy issues”. Kobieta zdaje się szukać w swoim partnerze oprawcy, a gdy jej przyjaciółka przyznaje, że nad Tedrosem – mężczyzną, który wpadł artystce w oko – rozciąga się „vibe gwałciciela”, Jocelyn reaguje podekscytowaniem. Pierwszy odcinek The Idol wypadł na ekranie równie nierealnie co fantazje seksualne faceta, który zbliżenie z kobietą zna z opowieści. Niestety ogląda się go z identycznym grymasem na twarzy.
Tym, co najbardziej frapujące, jest to, że historię popowej piosenkarki osadzono w świecie męskich seksualnych urojeń, a bohaterka, która jako jedyna twardo stąpa po ziemi, uznawana jest za dziwadło odstępujące od normy. Owa „czarna owieczka”, czyli Leila, próbuje organizować dzień Jocelyn, jednocześnie utrzymując w ryzach ich przyjaźń. Można wręcz odnieść wrażenie, że ta nader opiekuńcza i asekurująca się przed światem zewnętrznym asystentka jest małym aniołkiem, który wprowadzony został do piekielnych podziemi. Porównać ją można również do cichego głosu sumienia twórców serialu, którzy ubrali luksusową pornografię w banalną, powierzchownie przedstawioną historię.
Warto poświęcić choć kilka słów Tedrosowi, w którego wcielił się sam Abel Tesfaye, znany pod pseudonimem scenicznym jako The Weeknd. Trudno uwierzyć w to, że pomagał on w pracach nad serialem na trzech stanowiskach – aktora, producenta wykonawczego oraz współautora scenariusza – ponieważ jego wkład w aktorstwo jest dosyć mierny. Mimo że pierwszy odcinek przedstawia początki relacji mężczyzny z główną bohaterką, a sam tytuł nawiązuje do jego „szczurzego ogona” na plecach, Tedrosa jest mało w samym Tedrosie. Właściciel klubu jawi się początkowo jako zabawny człowiek o swobodnym podejściu do życia, ale w momencie przekroczenia bram willi Jocelyn zamienia się w tajemniczego przybysza, wymachującego zbyt długim płaszczem. Mój mózg pamięta go tylko z trywialnego wąchania poduszki piosenkarki i ćwiczenia jak najlepszego przywitania przy lustrze – zaraz po tym, jak upudrował sobie przy nim nosek (nie za pomocą kosmetyków). Tedros zachowuje się zupełnie tak, jakby twórcy spontanicznie zmienili charakter granej przez niego postaci, zapominając o niepasującym do całości, wcześniej nagranym materiale.
I przyznam, że zabawnie ogląda się sceny, w których sam The Weeknd, który zgubił się gdzieś w fałdach brązowego płaszcza, radzi Jocelyn, jak być sobą w przemyśle muzycznym.
To, co w produkcji wyraźnie zawodzi, to fakt, że nikt na planie filmowym nie pomyślał, że niektóre sytuacje tracą na wartości, gdy wplątywane jest w nie pożądanie seksualne. Nawet zwykłe dyskusje o pewności siebie Jocelyn przerodziły się w grę wstępną, a zamiast złotej rady kobieta otrzymała satynowy worek na głowie i wędrujący po twarzy nóż. Z tej strony serial uczy, że bez dominacji i żądania posłuszeństwa mężczyzna nie jest w stanie zaoferować kobiecie swojej uwagi. Właściwie żaden mężczyzna nie okazuje w pierwszym odcinku swojej dobroci bezinteresownie. To uniwersum pozbawione jest empatii, a jedynie ocieka pożądaniem. Koniec końców nawet managerowie i ekipa marketingowa, wspominając dawne dzieje, wplątują w firmowe spotkanie wspominki o egzotycznych „szybkich numerkach” na klatce schodowej. I to właśnie wtedy, gdy w tle grupa młodych tancerzy ociera się o siebie w namiętnym uścisku, tworząc na swojej skórze zupę ze słonych płynów. Można odnieść wrażenie, że bohaterowie serialu nie potrafią rozmawiać ze sobą bez wzajemnego dotykania się, wędrówki kostką lodu po odkrytym udzie czy robienia systematycznych przerw na pocałunek. Dodatkowo struktura pierwszego odcinka pozbawiona jest jakiegokolwiek realizmu i wiarygodności.
Zdaniem twórców pierwsze spotkanie obcych sobie ludzi prowadzi do pierwszego tańca, a ten do pierwszego pocałunku. Jocelyn ledwo usłyszała, jak nazywa się tańczący obok niej nieznajomy, a już chwilę później oboje bez skrupułów zwiedzali swoje jamy ustne od wewnątrz, w jakimś zapomnianym przez Boga kącie za sceną. Taka wizja działania ludzi sprzyja budowaniu coraz większego pałacu pełnego krzywdzących dla kobiet stereotypów oraz rozpowszechnia mylne spojrzenie na pojęcie wolności. Nie można przecież winić mężczyzn za to, że takich kobiet pragną, bo to właśnie w takim wydaniu widzą je w filmach najczęściej. A przecież nikt nie zmusza żadnej aktorki do ślepego przyjmowania danego scenariusza? Image niegrzecznej, wiecznie chętnej na zbliżenie imprezowiczki dominuje w przemyśle filmowym nad szczerym przedstawianiem rzeczywistości.
The Idol to kolejna cegiełka dokładana do pomnika szkodliwych stereotypów. Scenarzyści nie tylko poszli na łatwiznę, tworząc najprostszy schemat fabuły, ale i nie zadali sobie trudu, by wyjść spod nieautentycznego parasola tematycznego dotyczącego seksualności kobiet. Wyraźnie pokrzywdzone zostają obie płcie, a do tego młode pokolenia, którym nieustannie wmawia się, że tak wygląda życie. Dzikie imprezy, przypadkowe zbliżenia, wiecznie kokieteryjne damy i rozrzutność.
Przez tego typu seriale mężczyźni pozostają zdezorientowani, nie wiedząc, czy na pewno wierzyć takiemu obrazowi relacji i samej partnerki. Nierealny kanon seksu rodzi mirażowe oczekiwania. Z jednej strony podmiot męski jest w produkcjach takich jak The Idol czarnym charakterem, przedstawianym jako bezduszny, arogancki, wiecznie podniecony, z drugiej zaś serial propaguje zbyt bajkowy scenariusz życiowy. Mężczyzna, bazując na wytworach sztuki filmowej, może się negatywnie zaskoczyć w prawdziwym życiu. I jeśli będzie karmił się podobnymi tekstami kultury bez krytycznego podejścia, może w przyszłości skrzywdzić zarówno swoją partnerkę, jak i siebie samego.
Kobiety za to mają twardy orzech do zgryzienia, gdyż jest to kolejna okazja do przypomnienia, że tak jak każde ziarnko piasku jest inne, tak i kobiece potrzeby się różnią. Gdy jednym przedstawicielkom płci pięknej pasuje łatka panny o swobodnym podejściu do ciała, inne przez taki globalny damski obraz czują się mniej komfortowo, szczególnie w towarzystwie panów.
Pierwszy odcinek The Idol jest bardzo wybrakowany pod względem fabularnym, za to wizualizacja jest jego mocną stroną. Kolory, tło, wyposażenie domu – wszystko łączy się w spójną, artystyczną mozaikę. Adekwatnie do klimatu góruje czerwień i czerń, a wszystko dookoła jest smukłe lub szpiczaste. Jeśli chodzi o piękne, zharmonizowane ze sobą części garderoby, elementy architektury i dopasowany wachlarz barw, ekipa spisała się na medal. Jednak serial – którego pierwszy, trwający prawie godzinę odcinek można podsumować słowami: luksus, seks, idealizowanie przemocy – jest słabym wytworem sztuki. Jeśli jednak uznamy go za zwyczajny "house tour" fikcyjnej bogaczki oraz kadry z jej szalonej imprezy, wtedy wszystko będzie jak najbardziej na swoim miejscu.
Kino potrzebuje więcej pereł, a mniej produkcji będących okazją do legalnego rozpowszechniania nagości, których sam zarys koncepcyjny jest istną mdłą galaretką. Odnoszę wrażenie, że na planie filmowym brakowało kogoś, kto dbałby o pewną spójność i pilnował zgodności ze scenariuszem. Sam Levison, czyli reżyser opierający się na własnym scenariuszu, stworzył bardziej zabawny niż dramatyczny odcinek o niepokrywających się z realiami żądzach. Przypomina to bardziej pikantną wersję Euforii, choć brakuje logicznego porządku i autentyczności, którymi choć trochę cechuje się ten serial o nastolatkach z 2019 roku.
W codziennym życiu mężczyźni nie funkcjonują na samych oparach, tylko dlatego, że od pół godziny nie widzieli nagiego kobiecego ciała. Większość scen, która prezentuje takie zezwierzęcenie, wręcz ubliża tej płci, już poza ekranem. Postawiono na jedną kartę – skoro już mamy do dyspozycji wielkie rezydencje, przepych i młode ciała, wykorzystajmy to! Efekt? Pierwszy odcinek dłuży się niczym wstęp do filmu dla dorosłych, wodzący za nos przez 40 minut, by sam finał okazał się kompletną klapą. Może kolejne odcinki wprowadzą więcej filmowej atmosfery do tego serialu, wyglądającego na razie jak zapis z wakacji zamożnej śmietanki studenckiej, ale jedyne, co możecie zrobić, to uzbroić się w cierpliwość i dotrwać do ostatniej minuty, by wyrobić sobie własną opinię.
Zobacz ten serial w Playerze!