Sytuacja w ostatnich latach uległa nieco zmianie za sprawą takich tytułów, jak świetne "Undisputed II" i "III", "Blood and Bone" z wymiatającym Michaelem Jai Whitem, tajlandzkie "Ong Bak" z Tonym Jaa, a także "Ip-Man" z niesamowitym Donniem Yenem w roli głównej, o którym traktuje poniższa recenzja.

[image-browser playlist="609536" suggest=""]

Chiny lat 30., kung-fu staje się niezwykle popularne, kolejne szkoły nauczające różnych odmian tego stylu wyrastają jak grzyby po deszczu. Yip Man, bogato urodzony arystokrata oraz mistrz wschodniej sztuki walki Wing Chun, wiedzie spokojny żywot u boku swojej kochającej żony i synka. Od czasu do czasu zostaje wyzwany na pojedynek przez innych mistrzów, którzy pragną skonfrontować swoją technikę z techniką Yip Mana. Wszystko jednak odbywa się za zamkniętymi drzwiami, by w razie porażki ich reputacja nie została nadszarpnięta. Dotychczas niczym niezmącone życie zostaje zakłócone w momencie wtargnięcia na teren Chin japońskiej armii. Będący pod okupacją kraj pogrąża się w chaosie, a każdy kolejny dzień staje się prawdziwą walką o przetrwanie. W tak trudnych czasach, niegdyś bogaty Yip Man teraz musi sprzedawać rodzinne pamiątki, by zapewnić wyżywienie sobie i swojej rodzinie. Sytuacji nie poprawia fakt, że japoński generał upatrzył sobie Yip Mana jako przyszłego nauczyciela jego żołnierzy...

Omawiany film w dużej mierze jest produkcją biograficzną, bowiem Yip Man to postać autentyczna. Urodzony w roku 1894 arystokrata przynależał do jednego z najbogatszych rodów w Foshan, jednak na skutek japońskiej okupacji jego sytuacja uległa zmianie. Kiedy odmówił Japończykom nauczania stylu Wing Chun, stał się przez nich prześladowany i niejednokrotnie musiał uciekać. Przez większość swojego życia Yip Man nie brał żadnych uczniów pod swoje skrzydła. Dopiero w roku 1952, gdy zaczęły doskwierać mu problemy finansowe, przyjął kilku adeptów chińskiego pochodzenia, ale nigdy obcokrajowców. Co ciekawe, według różnych plotek miał on szkolić samego Bruce'a Lee, aczkolwiek nie wiadomo, ile jest w tym prawdy.

[image-browser playlist="609537" suggest=""]

Film można podzielić na dwie, wyraźnie różniące się od siebie części. Pierwszą, dość lekką, niepozbawiona humoru i utrzymaną w tonie klasycznych filmów kung-fu oraz drugą, bardziej poważną, rzec można, że dramatyczną, która rozpoczyna się w momencie wkroczenia japońskich żołnierzy na terytorium Chin. Dlatego myliłby się ten, kto sądziłby, że "Ip-Man" to tylko i wyłącznie widowiskowe pojedynki. Owszem, tych nie brakuje, ale nie są celem samym w sobie, a jedynie środkiem do opowiedzenia niegłupiej historii o wewnętrznej przemianie człowieka, wierności własnym ideałom, honorze oraz potrzebie jednoczenia się w trudnych czasach. W filmie znalazło się miejsce zarówno na sceny wesołe, wywołujące szeroki uśmiech na twarzy, jak również te smutne, dołujące, niekiedy zmuszające do refleksji.

Podobnie sytuacja się ma z samymi bohaterami, ciężko jest ich rozdzielić wyłącznie na dobrych i złych. Oczywiście tacy też się znajdą, ale jest kilka postaci, które wymykają się jednoznacznej klasyfikacji. Chociażby Li Zhao, który w filmie uważany jest za zdrajcę, ponieważ został tłumaczem Japończyków, jednak jego późniejsze działania nie pozwalają na przypięcie mu takiej etykietki, wręcz przeciwnie. Siłą tego tytułu jest właśnie to, że oprócz emocjonujących walk opowiada on ciekawą historię pełną nieszablonowych bohaterów.

Skupmy się jednak na tym, co jest esencją "Ip-Mana", mianowicie sceny pojedynków. Czterdziestoośmioletni obecnie Donnie Yen wyczynia w filmie takie cuda, że ciężko jest oderwać od niego wzrok, kiedy już jego ręce i nogi pójdą w ruch. Styl Wing Chun, jakiego w filmie używa Yip Man, jest niezwykle dynamiczny i efektowny, co w połączeniu ze stoickim spokojem i lekkością, jaką posługuje się nim Yen, daje niezwykłe rezultaty. Całkiem nieźle wypada również Hiroyuki Ikeuchi w roli generała Miury, którego stylem jest karate. Kiedy walczy, jego popisy cieszą oko, ale wcale nie gorzej wypada w scenach, w których musi się wykazać talentem aktorskim. Jego postać stanowi typowy przykład honorowego łotra, którego z jednej strony nie lubimy, a z drugiej szanujemy. Dzięki temu na pojedynek Yip Mana z Miurą czeka się z tym większą niecierpliwością. Szkoda tylko, że twórcy niepotrzebnie postanowili wspomóc aktorów możliwościami współczesnych komputerów. W trakcie walk wojownicy po przyjęciu ciosu niejednokrotnie szybują na kilka metrów w górę i robią inne dziwne ewolucje, które nieco psują odbiór całości i negatywnie wpływają na realizm. Oczywiście nie ma tego dużo, ale jednak niesmak pozostaje, no bo czy nie można było postawić tylko i wyłącznie na umiejętności, których aktorom przecież nie brakuje? Dlatego tutaj muszę skarcić pana Wilsona Yipa za ten mało udany zabieg.

[image-browser playlist="609538" suggest=""]

Pochwalić za to należy scenografów oraz osoby odpowiedzialne za kostiumy. Wystrój pomieszczeń, stroje bohaterów - wszystko to zostało odwzorowane z dbałością o najmniejszy szczegół, aż miło było popatrzeć i poczuć klimat tamtych czasów, który bez wątpienia udzieli się widzowi. Duży plus również za ścieżkę dźwiękową autorstwa Kenji Kawai, która stanowiła idealne dopełnienie rozgrywających się na ekranie wydarzeń.

"Ip Man" to bez wątpienia jedna z ciekawszych pozycji traktujących o sztukach walki, jaka powstała w ostatnich latach. Jeżeli cenicie sobie widowiskowe pojedynki, a dodatkowo lubicie, kiedy film posiada również niegłupią fabułę i ciekawych bohaterów, jest to propozycja w sam raz dla Was. Jestem pewien, że po skończonym seansie prawie każdy będzie miał ochotę natychmiast zapisać się na lekcje Wing Chun.

Ocena: 8/10

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj