Devi Vishwakumar to amerykańska nastolatka hinduskiego pochodzenia, którą poznajemy na początku nowego roku szkolnego. Niestety, Devi cieszy się popularnością, której nikt nie chciałby zyskać – jej ojciec umarł podczas koncertu, na którym występowała, a ona po tej tragedii przestała władać nogami… Po czym, po kilku miesiącach, znów mogła chodzić. Jak widzicie, nie jest to coś, z czym chciałaby być kojarzona nastoletnia dziewczyna. Dlatego z powodu nowego roku szkolnego Devi postanawia, że zmieni swoje życie i zacznie chodzić z popularnym chłopakiem. Albo przynajmniej będzie uprawiać z nim seks. Bardzo lubię motyw "nowy rok, nowy ja",  bo jest taki… życiowy. Żaden sylwester nie dawał tyle, ile wrzesień, gdy każdy obiecywał sobie, że w tym roku szkolnym coś zmieni i patrzył na zmiany wśród znajomych – kto ściął włosy, zmienił styl i tak dalej. Tak jakby przez te dwa miesiące nieobecności miało się zmienić więcej niż przez resztę roku. Teraz wspominam to z uśmiechem – jak i pewnie wielu czytelników – ale to właśnie jeden z wielu plusów tego serialu. Patrzysz na bohaterów Jeszcze nigdy… i widzisz swoje zachowania z nastoletnich lat. Zwłaszcza u Devi, która potrafi irytować, wkurzać, być jednocześnie bardzo dorosła, jak i bardzo dziecinna. Słowem – typowa nastolatka, tylko nie jest tu to tak przerysowane, jak w większości seriali. I ten brak przerysowania to następna zaleta. Jasne, możemy włożyć bohaterów w pewne stereotypy i serial z chęcią to robi. Mamy główną bohaterkę, która chce zdobyć chłopaka i stać się popularna. Jej przyjaciółki to dwa kontrasty, każda ma swoje zainteresowania i dzięki nim się wyróżnia. Przewodnicząca kółka aktorskiego nosi kolorowe ciuchy i śpiewa w dziwnych momentach, a przewodnicząca kółka naukowego nie zna się na modzie, ubiera się jak facet i wygląda na wiecznie skrępowaną. Najprzystojniejszy chłopak w szkole jest sportowcem i ma średnie wyniki w szkole, a największy rywal naszej bohaterki kłóci się z nią o wszystko i jest bardzo bogaty. Schemat goni schemat i pewnie już jesteście kompletnie znudzeni. Serial jednak wcale nie chce odchodzić od tych stereotypów, ale zamiast tego patrzy na tych bohaterów poza nie, tworząc pełnoprawne postaci. Mamy także Devi, która nie zawsze przemyśli swoje słowa czy czyny, jednocześnie chciałaby, aby jej mama była z niej zadowolona. Eleanor jest ciepłą i dbającą o bliskich przyjaciółką, która lubi siebie i swoje dziwactwa oraz podziwia mamę, która opuściła ją, aby zostać znaną aktorką. Fabiola jest w tym wszystkim najgorzej rozwiniętą postacią, bo oczywiście w serialu musiała pojawić się postać homoseksualna i musiała nią być ta najbardziej „męska” z bohaterek. Mam wrażenie, że producentom trudno zrozumieć, iż nie wszystkie lesbijki chodzą tylko w spodniach i nie znają się na makijażu, a wręcz przeciwnie – mogą interesować się kosmetykami i być dziewczęce. Niestety, w Jeszcze nigdy… woleli pójść stereotypem do końca.
fot. Netflix
Nie mogę za to narzekać na ukazanie męskiej części głównej obsady. Paxton Hall-Yoshida to popularny chłopak z siostrą z zespołem Downa, którą bardzo kocha. Co więcej, również tutaj nie mamy zupełnie białej postaci – zarówno postać, jak i grający ją aktor (co jest bardzo ważne!) są w połowie Japończykami. Ta pełna różnych mniejszości obsada pewnie wielu może irytować, dla mnie była ogromnym plusem i bardzo wzbogacała cały serial – zwłaszcza przy postaci Devi, bo mogliśmy poznać hinduskie zwyczaje i wiarę, a także perspektywę dziecka imigrantów. Za to główny rywal, Ben, pod przykrywką ciągłego cynizmu to tak naprawdę najbardziej samotny chłopak na świecie. I temu również jest poświęcony jeden odcinek. I tu następny plus serialu – mamy zarówno części humorystyczne, jak i te skłaniające do refleksji czy wzruszeń. Mnie osobiście produkcja nie doprowadziła do wybuchów śmiechu, tylko powodowała uśmiech, ale podejrzewam, że to zależy od własnego poczucia humoru. Opowieść na pewno budziła emocje – cieszyłam się,  gdy bohaterom coś się udawało, wstydziłam się razem z nimi, gdy mieli wpadki, płakałam przy niektórych scenach. Podsumowując – działo się wszystko, co przy takim serialu dziać się powinno. Podejrzewam, że ostatni epizod spowoduje wiele wzruszeń. I takie właśnie powinny być seriale komediowe. Co więcej bohaterowie mają w sobie wiele zrozumienia dla siebie nawzajem, choć to czasem wydaje się... niezrozumiałe. Zwłaszcza przy Devi, która robi często okrutne rzeczy, a i tak w końcu ludzie jej wybaczają. Tu jednak odczuwałam lekki zgrzyt. Do minusów zaliczam także dobór aktorów. Sam pomysł, by nastolatków grały osoby prawie trzydziestoletnie, ma wiele sensu, czy to z powodów prawnych, czy psychologicznych. Jednak gdy mamy osiemnastoletnią aktorkę grającą Devi i dwudziestodziewięcioletniego aktora wcielającego się w Paxtona… cóż, ja się czułam niekomfortowo. Zwłaszcza że ona wygląda jak nastoletnia dziewczyna, a on jak mężczyzna. Zastanawiam się jednocześnie, jak to wpływa na oglądających to nastolatków, gdy patrzą na tych dorosłych mężczyzn, którzy grają osoby w ich wieku. O problemach z obrazem ciała kobiet mówi się wiele. Nie sądzę, by patrzenie na umięśnionego i zarośniętego trzydziestolatka wpływało dobrze na szesnastolatków z trądzikiem. Szkoda, że producenci nie zdecydowali się na kogoś młodszego. Powodowałoby to mniejszy dysonans. Dziwię się zresztą, że serial, który sam w jednym z odcinków naśmiewa się z takiego doboru aktorów, robi to samo. Może miało to pokazywać dystans twórców? Wiem również, że wiele kontrowersji budziły wśród widzów absurdalne części serialu. Przyznam szczerze, że mi ciężko było oglądać sceny z tworzeniem aplikacji dla osób podczas II Wojny Światowej, choć rozumiem, że dla Amerykanów jest to o wiele odleglejszy temat niż dla Europejczyków. Za to pomysł z chodzeniem na wózku jest mało w serialu istotny i jakby go wyciąć, niewiele by się zmieniło. Ale uważam, że w zupełności pasuje do absurdu całego serialu. Jednak to, żeby John McEnroe był narratorem całej opowieści, to strzał w dziesiątkę i – o dziwo – najmniej absurdalna rzecz w całym serialu. Na początku trochę dziwiłam się, że Devi sama nie opowiada swojej historii, ale gdy zrozumiałam cały zamysł, wydał mi się fenomenalny. A głos i przypowiastki McEnroe'a to często najzabawniejsze elementy całej serii.  Jeszcze nigdy… to przyjemny, zwariowany i ciepły serial dla wszystkich. Produkcja nie boi się pojechać po bandzie, korzystać z absurdu, a jednocześnie nadal bawić i wzruszać. Ja Jeszcze nigdy… polecam, choć ma parę niedociągnięć, które warto poprawić. Tak czy siak, liczę bardzo, że serial dostanie 2. sezon, bo na pewno zasiądę do oglądania.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj