Gdy scenarzystom brakuje pomysłów na kontynuowanie jakieś znanej franczyzy, chwytają za rzecz najprostszą, czyli nostalgię widzów. Tak jest właśnie z Jurassic World: Dominion. Colin Trevorrow i Emily Carmichael zostali zapędzeni w kozi róg przez ekipę stojącą za Jurassic World: Upadłe królestwo i teraz desperacko próbują się z niego wydostać, zostawiając jakąkolwiek logikę daleko z tyłu. Ale po kolei. Po wydarzeniach z poprzednich części dinozaury biegają teraz wolno po całej kuli ziemskiej. Są wszędzie: w miejskich parkach, lasach, peryferiach miast, a nawet mamy pterodaktyle zakładające sobie gniazda na wieżowcach. Ludzkość zostaje postawiona przed faktem, że musi z tymi zwierzętami żyć w symbiozie. Problem polega na tym, że rasa ludzka tego nie potrafi, więc oczywiście zaczyna kwitnąc „czarny rynek”, na którym urządzane są walki dinozaurów, sprzedaż rzadkich okazów czy próba ich udomowienia. Bo w sumie czemu nie. Opanować ten chaos próbuje firma Biosyn, na czele której stoi technologiczny guru Lewis Dodgson (Campbell Scott) będący skrzyżowaniem Marka Zuckerberga z Steve'em Jobsem. Wierzy on, że dzięki szczegółowemu przebadaniu DNA dinozaurów można by skopiować ich system odpornościowy, dzięki czemu być może znalazłoby się lekarstwo na wiele trapiących ludzkość chorób. Dlatego zakłada on ogromne schronisko dla wszystkich dinozaurów, którym ludzie próbują zrobić krzywdę. Ogromny park ma być dla nich nowym domem, w którym będą mogły żyć bez żadnych obaw. W jego dobre intencje nie wierzy jednak Ellie Sattler (Laura Dern), która ma zamiar zdemaskować biznesmana, pokazując światu, czym naprawdę zajmuje się jego firma. Jednak sama tego nie dokona, więc prosi o pomoc swojego dobrego kolegę Dr. Alana Granta (Sam Neill). W tym samym czasie, gdzieś w leśnej głuszy, w małym domu z dala od cywilizacji żyje sobie Owen Grand (Chris Pratt), Claire Dearing (Bryce Dallas Howard) i ich przybrana córka Maisie Lockwood (Isabella Sermon). Ich sielankowe życie zostaje przerwane przez grupę najemników, która uprowadza dziewczynkę, a przy okazji także córkę raptora Blue o imieniu Beta. Wątków i postaci w Jurassic World: Dominion jest mnóstwo i nawet twórcy się w nich gubią, a co dopiero fani. Dlatego też by niekiedy zakończyć jeden etap historii i przejść do następnego, scenarzyści wyłączają myślenie i liczą na to, że to samo zrobią widzowie. I ja wiem, że mówimy o serii filmów opowiadającej o tym, jak to z krwi znalezionej w komarze zatopionym w bursztynie udało się odtworzyć DNA dawno wymarłych dinozaurów. Ale to, co w scenariuszu napisał duet Trevorrow / Carmichael, to już jest przesada. Zaczynając od płonącej latającej szarańczy, a na wręcz głupim zachowaniu części postaci kończąc. W tej historii nic się nie składa. Wszystko jest chaotyczne i totalnie bez sensu. Tej opowieści nie ratują nawet ładne zdjęcia Johna Schwartzmana, ani miła dla ucha muzyka Michaela Giacchino. Scenarzyści chyba doszli do wniosku, że zamiast ciekawej historii widzowie zadowolą się zobaczeniem na ekranie po raz pierwszy od 1993 roku całej trójki oryginalnej obsady Jurassic Park. I to nie w jakiś 5-minutowym cameo. Problem polega na tym, że zapomnieli dać im jakieś ciekawe kwestie czy w ogóle większy sens pojawienia się na ekranie. Tak więc miotają się oni trochę bez sensu po nowym Parku. Alan Grant dalej jest podróbką Indiany Jonesa, który robi maślane oczy do Ellie Sattler, a Ian Malcolm rzuca co i rusz sarkastyczne uwagi. I w sumie to by było na tyle. W filmie nawet nie pada ikoniczny tekst Malcolma: „Bigger? Why do they always have to go bigger”, choć słyszymy go w zwiastunie. Jurassic World: Dominion to tanie zagranie na nostalgii fanów filmu Stevena Spielberga i nic więcej. Do tego wiele scen jest nieudolnymi kopiami tych, które znamy z pierwszego Parku Jurajskiego. I muszę przyznać, że zamiast miłych wspomnień wywołują one niesmak.  
TOTAL FILM
+21 więcej
Twórcy nie mają nawet pomysłu na wykorzystanie Chrisa Pratta, przez co grany przez niego Owen Grand cały czas tylko biega z podniesioną ręką i uspokaja wściekłe dinozaury, stając się w tym filmie mistrzem „małych kroków”. O postaci Claire Dearing nawet nie wspomnę, jest ona w tej całej opowieści kompletnie zbędna i wciskana do wielu scen na siłę. Podobnie zresztą jak Kayla Watts, grana przez DeWandę Wise nieustraszona pilotka, która z niewiadomych przyczyn nagle postanawia pomóc naszym bohaterom. Trochę jakby Trevorrow pozazdrościł George'owi Lucasowi Hana Solo i postanowił skopiować go do własnej opowieści. Robi to niestety bardzo nieumiejętnie, przez co miałem wrażenie, jakbym patrzył na jakąś chińską podróbkę czegoś co dobrze znam. Reżyser Colin Trevorrow niepotrzebnie zrobił sobie przerwę, oddając drugą część Jurassic World w ręce innych twórców, bo kompletnie zepsuli mu dobrze zapowiadającą się trylogię. No ale spójrzmy prawdzie w oczy – Steven Spielberg też poległ, tworząc kontynuację oryginału, więc czemu miałoby się to udać Trevorrowowi. Ta opowieść o dinozaurach zmieniła oblicze kina w latach 90., ale jej kontynuacje były tylko średnimi kopiami. I gdy już myślałem, że Park Jurajski 3 jest scenariuszowym potworkiem, na scenie pojawiło się Jurassic World: Dominion. Mam nadzieję, że to już koniec tej franczyzy. Dwie trylogie nam w zupełności wystarczą. Jeśli studio dalej chce wyciskać z tego tytułu miliony dolarów, to może niech się skupią na serialach animowanych dla dzieci, które z tego co wiem, cieszą się dużym zainteresowaniem na platformie Netflix. Aktorskim wersjom dajmy już spokój. Nie psujmy dobrych wspomnień takimi słabymi powrotami kultowej obsady.
 
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj