Scenarzyści Boardwalk Empire lubują się w amplitudach. Mimo iż to termin czysto matematyczny, świetnie odnosi się do tego, jaki poziom oferują poszczególne epizody. W poprzednim sezonie było podobnie. Jeden odcinek był napakowany ciekawymi postaciami, podczas gdy drugi był nudniejszy od porannej jazdy autobusem do pracy. Identycznie jest i tutaj.
Do akcji wraca Capone. Ta postać zawsze dobrze podbija tempo odcinka. Poglądy Ala, nerwowość i podejrzliwość, a przed wszystkim okrucieństwo, dodaje uroku. Jego brat wydaje się być świetnym dodatkiem do kreacji Capone'a. Razem tworzą morderczy duet, którego nikt nie chciałby poznać osobiście. W dużej mierze jest to zasługa samej charakteryzacji. Frank jest jednym z tych złych kolesi, którymi karmiono nas w filmach Martina Scorsese. Ma w sobie typowy dla roli czar, wypisaną na twarzy kpinę i bezwzględność.
Razem z Alem powraca też Van Alden. Jego sytuacja pogarsza się z każdym odcinkiem. Bohater jest zmuszany do coraz większej integracji z gangiem, przez co uczestniczy w akcjach, które ogląda z panicznym niedowiarzaniem. Tak, Van Alden jest kompletnie przerażony bagnem, w jakie wdepnął, a z każdym ruchem zapada się w nim coraz bardziej. Reszta gangsterów to widzi i skrzętnie wykorzystuje, podwożąc go pod sam dom, co zwiastuje coraz to nowe problemy dla byłego agenta. Jego przyszłość jest jedną z większych zagadek sezonu i obecnie zależy od trudnego wyboru pracodawcy.
Pozytywnym zaskoczeniem jest Eddie. Spotkanie z Ralphem Caponem to najlepsza scena w odcinku. Popijawa w barze i niemieckie przyśpiewki nadały świetnego klimatu i pozwoliły na chwile zapomnieć, z jak mrocznymi czasami mamy do czynienia. Szkoda, że spotkanie zakończyło się dla Eddiego w tak niefortunny sposób. W ciągu kilku minut aktor zdołał wzbudzić większą sympatie, niż niektórzy przez kilka sezonów. To jak na razie najbardziej charyzmatyczna (pomijając Horrowa) postać w tym sezonie.
[video-browser playlist="634813" suggest=""]
Mam ciągle mieszane uczucia co do dr. Narcisse. Ciężko polubić faceta, z tak dużym mniemaniem o sobie i takim postrzeganiem swojej rasy. Czasem mam wrażenie, że twórcy próbują na siłę zaszczepić poprawność polityczną w serialu gangsterskim zdominowanym przez białych. Do tego dochodzi ciągłe gadanie o problemach Afroamerykanów, przy akompaniamencie słowa "Niggro". Nijak to pasuje do całości.
Agent Knox w poprzednich odcinkach był postacią niewyraźną, by nie powiedzieć nawet nudną. Teraz, na spotkaniu agentów, staje się numerem jeden wśród wrogów Nuckyego. Pozorna niezdara okazuje się być jednym z bystrzejszych łowców, zdolnym powiązać ze sobą interesy wielkich bossów.
Rola Williego jak na razie była dość marginalna. Problemy młodego wieku odstawały od pozostałych wątków. Były jak serial w serialu. Teraz jego historia zaczyna nabierać barw i wraz z zakończeniem w końcu zaczyna być integralną częścią opowieści. Mimo to scena jest mocno przewidywalna. Włamanie się do sali chemicznej i dolanie niezidentyfikowanego środka do alkoholu nie daje nawet cienia pewności, że pijący nie odwali kity. Wypadło to dość blado.
Oceniając odcinek miałem kilka wątpliwości. "All In" przypomina tort Marcello z kruchymi biszkoptami w środku. Z wierzchu dostajemy naprawdę smakowitą i klarowną całość, by wewnątrz odkryć elementy kompletnie nie pasujące do reszty i psujące smak. Pomijając przewidywalność scen, odcinek można uznać za dobrze spędzony czas, w trakcie którego nie dopada nas ziewanie.