Obraz ten chłonie się przede wszystkim właśnie oczami. Od spokojnych, panoramicznych ujęć Ziemi widzianej z kosmosu, poprzez doskonale skomponowane kadry (jak ten ze zwijającą się do pozycji embrionalnej Sandrą Bullock), aż po kilka sekwencji, które prawdopodobnie przejdą do historii kina - w tym scenę zawierającą w sobie esencję Grawitacji: dryfującą w pustkę kosmosu główną bohaterkę, powoli zamieniającą się w maleńki punkcik na tle idealnej czerni.
Wizualnie jest to jeden z najlepszych filmów ostatnich lat, porównywalny z Prometeuszem (który, choć głupi, był przepiękny), na głowę bijący tanią efekciarskość {{f|Życie Pi 3D|Życia Pi}}. Za całą scenografię służy nam wyłącznie gwieździste niebo, kilka kadrów Ziemi i trochę kosmicznego sprzętu, a mimo to efekt zapiera dech w piersiach. Nie sposób nie docenić świetnej pracy kamery (operator miał bardzo trudne zadanie – przez większość czasu wszyscy wirowali bez kontroli wokół własnej osi) oraz mistrzowskiej roboty speców od efektów specjalnych. Jeżeli do czegoś można się przyczepić, to tylko do 3D, które było tak "podkreślane", że w czasie seansu tylko okulary przypominały o fakcie oglądania filmu w trzech wymiarach. Poza tym - Grawitacja od strony technicznej to klasa światowa.
Cuarónowi nie chodziło jednak wyłącznie o pokazanie kilku ładnych obrazków; miał również do opowiedzenia pewną historię - może nie jakąś specjalnie skomplikowaną, ale trzymającą w napięciu. Po ekspresowym, ledwie kilkuminutowym wprowadzeniu, w czasie którego obserwujemy trójkę Amerykańskich astronautów dłubiących przy teleskopie Hubble’a, reżyser rzuca nas na głęboką wodę: w bohaterów i ich prom uderza chmura odłamków, powstała po zestrzeleniu satelity przez Rosjan. Rozpędzone do olbrzymiej prędkości kawałki metalu niszczą wszystko na swojej drodze, skazując astronautów na dryfowanie w kosmosie. Dalsza fabuła to zapis ich prób powrotu na Ziemię - tym trudniejszego, że przeszkód bynajmniej nie ubywa i zdawać się może, że kosmiczna pustka się zawzięła i nie zamierza wypuścić swoich ofiar.
Ofiar, które - obok wizualnych fajerwerków - stanowią największą zaletę Grawitacji. Świetną rolę miał George Clooney, wcielający się w kosmicznego wyjadacza, Matta Kowalsky’ego, dla którego miała to być ostatnia misja przed przejściem na astronautyczną emeryturę. Jego luz, poczucie humoru, nonszalancja, ale i opanowanie momentalnie zjednują mu sympatię widzów. Nieco przyćmiewa przez to główną bohaterkę, dr Ryan Stone – grze aktorskiej Sandry Bullock nie można niczego zarzucić, niemniej jednak jej postać niczym nie zaskakuje i usuwa się w cień, gdy tylko na ekranie pojawia się Clooney.
Do miana Wielkiego Kina Grawitacji sporo jednak brakuje. Film jest piękny, Kowalsky przeuroczy, a historia emocjonująca, ale mimo to mamy do czynienia "tylko" ze świetnym rzemiosłem, a nie dziełem wybitnego artysty. Do tego potrzeba by było jakichś zaskoczeń, oryginalnej treści, oferującej coś poza sensacyjną fabułą, opisującą walkę o przetrwanie. Choć i bez tego film Alfonso Cuaróna to jeden z lepszych obrazów tego roku.