Katla opowiada historię kilku rodzin. Każda z nich doświadczyła tragedii. Śmierć dziecka, zaginięcie siostry, ciężka choroba żony. W zamieszkałym przez nich miasteczku znajdującym się u stóp wulkanu – tytułowej Katli – nagle zaczynają się dziać dziwne rzeczy. Umarli wracają zza grobu, a zagubieni odnajdują drogi do domów. Dobrze to brzmi, prawda? Czujecie tę mistyczną wręcz energię? To nawdychajcie się jej, ile możecie, bo serial, niestety, nie jest już tak ciekawy. Tym, co od razu zwraca uwagę, jest to, jakimi kolorami grają twórcy. Wszystko jest szare i ciemne. Trochę tak, jakby obniżono saturację w każdej scenie. I teoretycznie ma to sens, jesteśmy w końcu pod wulkanem, gdzie burze pełne kurzu i pyłów są na tyle normalnym zjawiskiem, że przyzwyczajeni do tego mieszkańcy zawsze mają przy sobie specjalne maski. W praktyce jednak ogląda się to dosyć ciężko. Wszystko jest pochłonięte melancholią i w momencie, gdy fabuła rozkręca się bardzo, bardzo powoli, to ekranowa szarość ani trochę nie pomaga w utrzymaniu uwagi widza. Być może twórcy chcieli i nas wciągnąć w pyłową zamieć. Szkoda tylko, że nie zadbali najpierw o angażującą treść. Fabularnie Katla wlecze się niemiłosiernie. I zdaję sobie sprawę z tego, że niektóre seriale tak mają, że trzeba dać im czas. Jednak czekanie pięciu odcinków aż zacznie się dziać cokolwiek interesującego, to moim zdaniem lekka przesada, zwłaszcza że całość ma tylko osiem epizodów. Spotkałam się z opiniami, że Katla to serial “nie dla każdego” i tylko wybrani go zrozumieją, ale nie jest to prawda. Aby załapać, co twórcy mieli na myśli, wcale nie trzeba być kimś wybitnym. Właściwie, to interpretacyjna całość jest dość prosta do przeanalizowania. Gatunkowo przeplata się tu dramat z czymś w rodzaju thrillera, bo uwaga, jest też zbrodnia. I to nie byle jaka, bo odpowiedzialny jest za nią najbardziej irytujący dzieciak, jakiego widziała Islandia. I tak, mamy dokładnie wyjaśnione, skąd u niego takie zachowania, ale nie tłumaczy to tego, że na tę postać po prostu źle się patrzy. Powiem więcej – efekt końcowy jest wręcz kabaretowy. Nie potrafię jednoznacznie stwierdzić, czy to kwestia złego pomysłu, czy nieumiejętnego prowadzenia bardzo młodego aktora. Dla mnie jedynym mocnym punktem serialu są losy Grimy. Jej życie to pasmo walk ze stratami, depresją i przytłaczającym uczuciem, że cały świat jest przeciwko niej. Życiorys Grimy poruszył mnie najbardziej ze wszystkich. I choć wydaje się, że wątkiem głównym ma być naukowiec w trakcie rozwodu z niezrównoważonym dzieckiem, to właśnie ciche losy Grimy są ujmujące. Tak aktualne i bolesne, że wiele osób mogłoby się w nich odnaleźć. Finałowa scena z udziałem kobiety ma w sobie ogromne emocji i działa bardziej niż mord w wykonaniu dziesięciolatka. Szkoda, że twórcy nie poszli w tę stronę, bo jak widać, coś tam jednak potrafią. Odnoszę wrażenie, że w trakcie nagrywania serialu, ktoś zorientował się, że nie jest to najwybitniejsza produkcja, którą obejrzą potencjalni widzowie. Później odbyła się burza mózgów i stwierdzono, że wszystko naprawią ładne kadry. I cóż, wiecie, jak to z tymi ujęciami jest. Potrafią być wspaniałym urozmaiceniem solidnej produkcji, ale w momencie, gdy mają one ratować całość, to jest to zbyt duże oczekiwanie. Katla jest zatem przeciętną produkcją, która chciała stworzyć mistyczny, małomiasteczkowy klimat rodem z Twin Peaks, jednak finalnie nie udało się jej nawet być interesującą. Ogromnie mi przykro, że nowe dziecko Netflixa nie spełniło oczekiwań, bo Islandia ma w sobie wielki potencjał i zasługuje na wartościową produkcję serialową. Trzymam kciuki, że kiedyś się uda!
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj