Dziś, gdy każda kobieta może sobie wygooglać zdjęcie Davida Beckhama czy Justina Timberlake'a, porozmawiać na czacie z kimś, kto "rozumie jej problemy", wreszcie – zobaczyć w kinie, jak wygląda prawdziwa, wieczna miłość Roberta Pattisona; typowy koleś musi się trochę "skomplikować". Tak, musi! Z naturą bowiem nie wygramy!
Pytanie brzmi tylko: jak przedrzeć się przez ten gąszcz wspólnych zakupów, pedicure'ów i dietetycznych posiłków przy świecach bez poważnych zadrapań na honorze. Jak pozostać sobą nawet z ogórkową maseczką na twarzy i kieliszkiem cosmo w dło...
No dobra, przesadziłem. Dla kogoś takiego nie ma już ratunku.
W ogóle, cholera, źle zacząłem ten tekst. Bo w sumie cóż mnie obchodzą jacyś tam kolesie-kameleony, którzy muszą się dostosowywać albo wymrą. Ewolucja jest wszak bezlitosna i w takich chwilach liczą się tylko prawdziwe drapieżniki. Gdy mowa o stosunkach damsko-męskich, owe predatory mają jedną wspólną nazwę – brachole.
Żadni tam wydepilowani, niegdysiejsi neandertale, zagubieni w wielkim mieście wyzwolonych feministek. Przeciwnie, brachole to ostatni spośród mitycznych bohaterów, którzy wciąż jeszcze wiedzą, co znaczy męska przyjaźń i gdzie (podpowiedź – najlepiej na seansie tylko dla szalonych singielek) jest miejsce kobiety. Niczym samuraje z filmów Kurosawy idą przez życie ramię w ramię, czasem wymachując... no, nieważne czym, i wypełniają misję. Przewodnikiem jest im święta księga zwana przez niektórych "bro code" – "kodeksem bracholi".
Ci, którzy już dawno wpadli w kobiece sidła, mogą się dzisiaj nabijać z zawartych w owym zbiorze treści, uwag i wskazań. Drwić będą także kobiety, ale możecie być pewni – ich kpiny podszyte są autentycznym strachem. Bo Barney Stinson, człowiek, który spisał kodeks, uprzednio każdy zapis przetestował na sobie samym. Niczym mityczny Adam zakosztował z drzewa wiedzy i teraz tą właśnie wiedzą dzieli się z nami, swymi przyjaciółmi w płci. By świat był lepszy, a "zaliczenie" przestało się w ogóle kojarzyć z egzaminem na studiach.
Dla tych spośród bracholi, którzy domagają się w tym miejscu jakiś konkretów miast babskiego gadania (brawo dla Was, zdaliście właśnie specjalny test!), napiszę, że kodeks zawiera 150 artykułów, które wyraźnie określają jak każdy bro winien się zachowywać we właściwie wszystkich sytuacjach, jakie mogą go w życiu spotkać. Są tam artykuły dotyczące kina, sypialni, toalety i męskiej szatni. Jak dobrze poszukać, jest tam też coś o stole w kuchni i windzie...
Myliłby się jednak ten, kto zestawiłby "Kodeks" z "Kamasutrą". O nie, "Kodeks" to lektura po stokroć poważniejsza niż jakieś tam hinduskie wygibasy z koślawymi obrazkami. Przedstawia on bowiem też, jak powinny się kształtować relacje bracholi z kobietami, z innymi bracholami, a także wyraźnie nakreśla nieprzekraczalne granice. Na przykład mówi wprost: podczas diabelskiego trójkąta (dwaj faceci, jedna laska) brachole ponad wszystko powinni unikać wzajemnie swojego wzroku! No czyż nie jest to zasada, która mogłaby iść w szranki z niejednym konstytucyjnym zapisem?! Nie, nie musicie odpowiadać.
Wiem, kodeks ma też swoje wady. Przede wszystkim – jest książką, a kto w dzisiejszych czasach czyta książki? Poza tym na okładce ma zdjęcie kolesia w garniturze zamiast gołej laski, a to już naprawdę poważne uchybienie. Wierzcie mi jednak, że mimo tych wpadek, warto się z tą pozycją (he, he, pozycją...) zapoznać. Ot, na przykład po to, by oszczędzić sobie czasu, stosując na randkach cytrynowe prawo.
Więcej nie napiszę. Będziecie chcieli, znajdziecie, a jak nie, wydacie zamiast tego kasę na dwa drinki. Wasz wybór.
Ale żebyście potem nie mieli żalu, pijusy. I nie mówcie, że brachol Ćwiek nie ostrzegał.
[image-browser playlist="606798" suggest=""]