Bohaterami Kolacji po amerykańsku są Simon (Kyle Gallner), mający problemy z prawem drobny diler, chuligan i - okazjonalnie - podpalacz, oraz Patty (Emily Skeggs) - również wyalienowana, choć w ten inny sposób: nieśmiała, gnębiona przez rówieśników i właśnie zwolniona z pracy - bynajmniej nie w związku z zaniedbywaniem swych obowiązków. Trafiają na siebie przez przypadek. Patty udziela Simonowi schronienia, gdy ten ucieka przed policją. Ich dziwne, skrajnie różne, pozornie niedopasowane osobowości szybko się docierają, gdy okazuje się, że mimo szerokiego wachlarza przeciwstawności łączy ich najważniejsze: czują się wspaniale w swoim towarzystwie. Simon daje się poznać widzom jako arogancki, szkodliwy dupek, z którym nie chcielibyśmy mieć do czynienia. Zamknięta w sobie i nader często nie pojmująca, co się do niej mówi Patty to z kolei ktoś, komu nietrudno współczuć - i nic więcej. Gdy jednak w końcu dojdzie już do kolizji światów, prawdziwej punkrockowej eksplozji, wnet okaże się, że tych dwoje - nie wiedzieć kiedy, podstępem - zaskarbiło sobie całą moją sympatię. Nie ma wątpliwości, że w ogromnej mierze jest to zasługa Rehmeiera, który stopniowo obnaża przed widzem swoich bohaterów na tyle umiejętnie, by wywołane z premedytacją niechęć czy zażenowanie przekuć w serdeczność i zainteresowanie - ukradkiem, po cichu, tak by sam odbiorca poczuł się zaskoczony własną zmianą nastawienia. Sądzę jednak, że spektakularność sukcesu sprawiedliwie byłoby przypisać przede wszystkim Skeggs i Gallnerowi, którzy nadają miłosnemu pogo witalności, nieokiełznanej energii i błysku inteligencji, dzięki którym nie sposób dłużej postrzegać Simona i Patty w płaskich kategoriach. Ich przerysowana powierzchowność ustępuje miejsca wiarygodności, kolejnym, znacznie wrażliwszym obliczom, które odsłaniają tylko przed sobą nawzajem.
materiały prasowe
Kolacja po amerykańsku, choć często bezczelna, szydercza i wulgarna, nie przekracza granic, nie stara się wywoływać dyskomfortu, nie robi nic na siłę. Przeciwnie: pod anarchiczną warstwą wierzchnią bije ogromne, gorejące serce. To feel good movie, ostatecznie pełen autentycznego ciepła, czułości i zrozumienia. Tło fabularne nieraz rezygnuje z oryginalności, humor miejscami szwankuje, ale to wszystko i tak traci na znaczeniu, biorąc pod uwagę stan hipnotyzującego zauroczenia, w jakie potrafią wprowadzić Rehmeier i spółka. Niezależnie zresztą od czasu ekranowego, dosłownie każdy z aktorskich występów to zapadające w pamięć show. Obraz Rehmeiera to coś nieoczekiwanego, wytrącającego z równowagi. Dziwaczna, nierzadko kulawa opowieść o odnalezieniu bratniej duszy w dziwnym momencie w życiu; o nieprawdopodobnej, pokazującej środkowy palec chłodnej logice więzi. Plująca w twarz mieszczańskiej obłudzie i ślepemu konformizmowi. To chaos, ten wewnętrzny, wymykający się spod kontroli, ale momentami pozwalający się ujarzmić, bo we dwoje raźniej. I sił przybywa.  Hymn na cześć odmieńców. Szczera, wiarygodnie nieporadna, obfitująca w chemię i energię romantyczna komedia, jakich gatunkowi zdecydowanie brakuje. Ta miłość wije się w rytmie garażowego punk rocka i zaprasza nas do zatracenia się pogo, w wirze obijających się o siebie ciał i kończyn, w płomieniu emocji wściekłych, czułych, autentycznych i pięknych. Ja dałem się namówić. I przepadłem.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj