Film Stephena Frearsa został nakręcony na podstawie książki Martina Sixmitha, którą z kolei ten oparł na prawdziwych wydarzeniach. Filomena Lee to bogobojna Irlandka, która zaczytuje się w romansach i jest rozsądną, twardo stąpającą po ziemi tradycjonalistką. Po pięćdziesięciu latach milczenia postanawia zdradzić swoją największą tajemnicę: kiedy była nastolatką, urodziła dziecko, które zostało jej odebrane. Teraz pragnie je odszukać i dowiedzieć się czegoś o losach syna. Pomaga jej w tym brytyjski dziennikarz śledczy próbujący uratować swoją karierę. Razem rozpoczynają podróż, która zaprowadzi ich przede wszystkim w głąb siebie.

Siłą filmu Philomena jest jego szczera, czysta, niczym nieugrzeczniona wymowa. Frears nie koloruje, nie dopowiada, nie tworzy skomplikowanych metafor, nie przesadza z subtelnością. On jedynie opowiada historię, która z biegiem ekranowych minut wyewoluowała na film drogi. To opowieść o dwójce ludzi, których światopoglądy całkowicie się różnią, ale mimo tego potrafią oni się nawzajem słuchać, akceptować swoje różnice i uczyć się od siebie jednocześnie. Ich relacja oparta jest na kontraście pomiędzy intuicją i intelektem, a idealnie zbilansowane proporcje seksu, religii, wzruszeń oraz humoru sprawiają, że fabuła pozbawiona jest dłużyzn i narracyjnego chaosu.

Doskonałe dobrani zostali odtwórcy głównych ról, którzy na swoich barkach bez najmniejszego problemu udźwignęli ciężar filmu i postaci, w jakie przyszło im się wcielać. Ostatnio Meryl Streep zachwycała w Sierpniu w hrabstwie Osage, ale Judi Dench w roli Filomeny jest jeszcze lepsza. Emocje, które wyrażała każdym gestem, mimiką i słowem były prawdziwe i szczere, wzbudzały w widzu ogrom uczuć, nad którymi trudno było zapanować. Dama Brytyjskiego Imperium była po prostu doskonała. Idealnym aktorskim partnerem okazał się dla niej Steve Coogan, którego kojarzy się przede wszystkim z komediowych ról. Tu jednak stanął na wysokości zadania - jego Martin jest reprezentantem całej swojej klasy społecznej, a naturalność, z jaką Steve wciela się w jego rolę, jest godna podziwu.

Twórcy film realizowali z wielką odpowiedzialnością i świadomością tematu, o którym opowiada. Zadbano o każdą scenę, o każdy szczegół, o każdy dialog. Napiętą atmosferę doskonale rozluźniano brytyjskim humorem, a brak oceniającego wydźwięku sprawił, że obraz nie był przytłaczający. Pozbawiono go moralizatorskiego tonu, widz sam może wybrać, po której stronie chciałby się opowiedzieć. Dostaje wszystkie argumenty, ale ocena należy do niego. Jestem przekonana, że każda kobieta wyszła z kina ze złamanym sercem, bo film Frearsa uderzył we wszystkie odpowiednie struny kobiecej wrażliwości i kobiecych instynktów. Paradoksalnie jednak to mężczyźni mogą nauczyć się z niego najwięcej.

Philomena to prosta i piękna historia o stracie, pragnieniu i - wreszcie - odkupieniu. To opowieść o tolerancji i zrozumieniu poddana (prawie) bez patetycznej wzniosłości. Film tak bardzo prawdziwy, że momentami przerażający, bo odkrywa mroczne sekrety, które już nigdy nie powinny być ukryte. Trafnie komentuje najważniejsze treści społeczne, które rozpalają dyskusje ogólnoświatowe, co czyni go obrazem bardzo świadomym i bardzo odpowiedzialnym. I na koniec - losy Filomeny Lee to tragiczna historia, która, co najważniejsze, ostatecznie jest opowieścią o triumfie ludzkiego ducha. 

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj