Recenzowanie 6. i 7. odcinka Krainy Lovecrafta w jednym tekście stanowi pewien problem. Ci, którzy widzieli oba epizody, wiedzą, że są one osobnymi bytami oscylującymi po przeciwnych stronach obranej w serialu konwencji. Szósta odsłona wydaje się fabularną dygresją, co nie oznacza oczywiście, że przedstawione tam postacie nie odegrają jeszcze roli w toczących się wydarzeniach. Historia oparta jest na koreańskim folklorze i stanowi groteskowy mariaż horroru i romansu. Siódmy odcinek to natomiast surrealistyczny w swojej formie manifest społeczny. Na pierwszy rzut oka odsłony nie mają ze sobą nic wspólnego, ale po głębszej analizie można odnaleźć punkt wspólny. Dwa ostatnie odcinki są dowodem na to, że twórcy Krainy Lovecrafta ani myślą ograniczać się zasadami panującymi w obranych konwencjach. Z każdą odsłoną balon tematyczno-gatunkowy nabiera rozmiarów i pęcznieje. W bieżących odsłonach do tego, co już widzieliśmy wcześniej, dołączają: ludowa przypowieść ze znamionami metafory oraz forma psychodelicznego tripu niosącego emancypacyjne i równościowe przesłanie. Co więcej, ten pociąg ani myśli się zatrzymywać. Dopiero się rozpędza. Niestety, na tym fabularno-gatunkowym miszmaszu cierpi spójność serialu. Twórcy wydają się jednak tym zupełnie nie przejmować i pozwalają sobie na rzeczy, które sprowadzają opowieść na manowce tendencyjności. Co więcej, na każdym kroku czekają na nas dość pokraczne polityczno-społeczne konotacje. Miałoby to swój urok, gdyby historia tu i ówdzie nie popadała w pretensjonalny, górnolotny i przede wszystkim dość łopatologiczny ton. Nigdy za dużo opowieści skupiających się na walce o równouprawnienie, tolerancję i wolność. Gdy jednak produkcja telewizyjna wbija nam wyświechtane slogany młotkiem do głowy, możemy poczuć się nieco zirytowani. Doskonałym przykładem jest tutaj manifest z siódmego odcinka, który mimo niezwykłej formy nie jest w stanie zaskoczyć nas czymś nowym.
fot. HBO
Hipolita podróżuje przez czas i przestrzeń, odwiedzając miejsca, które zdefiniowały jej własne „ja”. Niewstydząca się swojej seksualności silna kobieta odnajduje prawdziwą miłość u boku męża. Przez całe życie kategoryzowana ze względu na kolor skóry, próbuje dotrzeć do korzeni swojej pozycji społecznej. Jak to się wszystko zaczęło? Czemu jako dojrzała kobieta wciąż próbuje przypodobać się białym mężczyznom? Trzeba pochwalić twórców za to, że próbują wejść w problematykę nieco głębiej, niż dotychczas miało to miejsce. Stosują do tego inne metody i pozwalają sobie na surrealistyczną formę. Ponownie jednak, mimo szczerych chęci, wnioski płynące z tej dziwacznej alegorii nie są niczym nowym. Wojna płci, walka ras i miłość jako odpowiedź na wszystko – to tematy stare jak świat. Godne pochwały jest to, że twórcy pozwalają Hipolicie zdefiniować swoje „ja” poprzez intergalaktyczną podróż po odmętach kosmosu, ale co z tego, jeśli ta odyseja nie kończy się odkryciem dziewiczego lądu. Warto też zastanowić się, czy forma manifestu jest właściwa. Ciągnący się przez wiele minut monolog, podczas którego pada wiele ważkich słów, bez odpowiedniego umocowania w fabule okazuje się jedynie wydmuszką. Wiecowym przemówieniem robiącym odpowiednie wrażenie, ale bez poparcia w faktach zamieniającym się w górnolotną nowomowę. Historia Hipolity przerywa tok zdarzeń, będący kontynuacją wątku przewodniego serialu. Dobrze, że tak się dzieje, ponieważ na froncie walki Atticusa z czarodziejami wciąż wieje nudą. Jedynym mocniejszym akcentem jest tutaj konfrontacja Montrose’a ze swoim synem. Wybuchowa scena ma w sobie więcej energii i emocji niż kilka wcześniejszych odcinków razem wziętych. Dobrze, że Michael Kenneth Williams wreszcie wyzwolił swoje olbrzymie pokłady talentu – jest przecież świetnym aktorem (słynny Omar z Prawa ulicy). Być może jego wątek zyska nieco więcej wyrazu. Atticus będzie musiał przepracować szokującą (według niego) prawdę o ojcu. Montrose również nie ruszy do przodu, póki nie pogodzi się sam ze sobą i nie zaakceptuje swojego prawdziwego „ja”. Jest tu kilka motywów wartych eksploatacji. Wkrótce przekonamy się, czy twórcy wybiorą właściwy kierunek przy rozwoju tego wątku.

Zdjęcia z odcinka 6.

fot. HBO
+10 więcej
Siódmy odcinek był więc jedynie połowicznie dygresją. Szósty natomiast to już całkowity skok w czasie i w przestrzeni. Przenosimy się do Korei w czasach wojny z USA. Na pierwszym planie pojawia się (zaanonsowana już wcześniej) Ji-ah - młoda kobieta obarczona straszliwą klątwą. Pielęgniarka musi pożerać mężczyzn, żeby zdjąć z siebie zaklęcie i wygnać potężnego demona. Na swojej drodze spotyka Atticusa, z którym oczywiście wdaje się w romantyczną relację. Całość kończy się nieszczęśliwie, choć nie jest jasno powiedziane, że Ji-ah nie pojawi się już w serialu. Szósta odsłona ma kilka ciekawych tropów czyniących opowieść nieco mniej szablonową na tle pozostałych odcinków. Po pierwsze, dane nam jest chwilowo odpocząć od tematów rasowych. Po drugie, widzimy Atticusa jako bezwzględnego oprawcę wojennego. To pewne novum w formule serialu, który pokazywał do tej pory czarnoskórych protagonistów jedynie w pozytywnym świetle. Ważna jest też relacja Jia-ha z matką. Toksyczna miłość rodzicielska, będąca raczej patologicznym uwiązaniem, stanowi przenośnie tego, co dzieje się z główną bohaterką na płaszczyźnie fantastyki. Epizod zawiera kilka błyskotliwych nawiązań popkulturowych i ma klimat – coś, co do tej pory stanowiło towar deficytowy w Krainie Lovecrafta. Duże wrażenie robi również zastosowana estetyka grozy – twórcy po raz kolejny nie bawią się w półśrodki. Jia-ah podczas uniesień seksualnych przemienia się w przerażającą bestię, która rozrywa na strzępy jej kochanków. Ta wizja jest bardzo niepokojąca i może wywołać dyskomfort u niektórych oglądających. Jeśli serial Kraina Lovecrafta ma zostać zapamiętany, to właśnie dzięki takim motywom – gore zmieszane z erotyką, przekraczające obowiązujące w telewizji normy.

Zdjęcia z odcinka 7.

fot. HBO
+6 więcej
Szósty odcinek z pewnością jest czymś innym w formule serialu, jednak nie jest wolny od wad. Z czasem bardzo łatwo przewidzieć tok wydarzeń, a kolejne makabryczno-erotyczne sceny z udziałem Jia-ah stają się powtarzalne i budzą jedynie niesmak. Wątek romantyczny jest również grubymi nićmi szyty. Kraina Lovecrafta zmienia miejsce akcji, stawia na pierwszym planie innych bohaterów, dodaje nieco orientalnego klimatu, ale w gruncie rzeczy nie wprowadza na wyższy poziom jakości artystycznej. To wciąż ta sama campowa rozwałka, która sili się na komentarz społeczno-polityczny. Twórcy próbując złapać wiele srok za ogon, wychylają się poza granice Stanów Zjednoczonych. Tematów szukają w Azji, ale sukces odnoszą połowicznie. Udaje się nadać nieco świeżości, ale wartość serialu pozostaje niezmienna. Fabularnie to wciąż absurdalna i niedorzeczna historia, która stawia bardziej na rozrywkę niż budowanie atmosfery. Kraina Lovecrafta to dziwaczny telewizyjny twór. Serial sprawia wrażenie, jakby był placem zabaw dla twórców poruszających się w konwencji horroru i science fiction, którzy dla odmiany, zamiast się spinać, postanowili nieco się rozluźnić i pograć konwencją. Nie ma tutaj żadnych zasad i reguł. Widać, że Jordan Peele, J.J. Abrams i reżyserowie dostali wolną rękę od HBO. Szkoda tylko, że do tej niezobowiązującej rozrywki przemycany jest komentarz społeczny, który nie dość, że jest płaski i tendencyjny, to jeszcze pasuje do obranej konwencji jak pięść do nosa.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj