Pierwszy tom zbiorczego wydania "Kronik Amberu" to właściwie spełniony sen miłośników fantasy: potężna (i masakrująca nadgarstki w autobusach) księga, wypełniona jedną z najlepiej opowiedzianych historii, jakie zdarzyło mi się czytać, i która – mimo dobrych czterdziestu lat na karku – nadal zaskakuje świeżością, rozmachem oraz ogromem autorskiej wizji.
Recenzowany tom (wyglądający - swoją drogą - obłędnie, w przeciwieństwie do poprzedniego, „niebieskiego” wydania) zawiera pierwsze pięć powieści cyklu, układających się w tzw. "Kroniki Corwina", i już pierwsza z nich, "Dziewięciu książąt Amberu", w doskonały sposób ukazuje wszystkie zalety serii. Na początku jednak mamy bohatera, który… cóż, niewiele pamięta. Właściwie nie pamięta nic, a jedyne, co posiada, to graniczące z pewnością przeczucie, iż w szpitalu, w którym leży, bynajmniej nie jest bezpieczny. I że ktoś pomógł mu się tam znaleźć. Używając więc sprytu, przebiegłości i odrobiny przemocy, wydostaje się z placówki i odnajduje swoją siostrę… tylko po to, by wdepnąć w jeszcze większą tajemnicę, obejmującą Amber, światy-cienie, walkę o tron, sporą dawkę intryg, garść zdecydowanie nielubiących go krewniaków oraz konieczność ostrożnego lawirowania między prawdą a blefem. Ostatecznie życie pretendenta do tronu nigdy nie jest łatwe.
Patrząc nieco z boku, pomysł z amnezją głównego bohatera wydaje się nieco ryzykowny, lecz Zelaznemu za jego pomocą skutecznie udaje się zarzucić haczyk na czytelnika. Ma on możliwość poznawania kształtu rzeczywistości razem z Corwinem, powoli uzupełniającym luki w pamięci, a z racji pierwszoosobowej narracji wszystkie te informacje docierają stopniowo, w formie zintegrowanej z opowiadaniem: nie stanowią suchego opisu, funkcjonując w oderwaniu od reszty – zawsze służą dookreśleniu motywacji postaci lub ich przeszłości. To jest właśnie jedna z najjaśniejszych stron "Kroniki Amberu. Tom 1": lekki, mocno gawędziarski, a przy okazji niezwykle szczegółowy styl Zelaznego, zdolnego uderzyć w tony bardzo liryczne (zwłaszcza w opisach podróży przez cienie, gdzie wychodzi wręcz obsesyjne zainteresowanie barwami), by za moment podkręcić tempo, serwując sceny zaskakujące olbrzymią dynamiką. Zarazem potrafi ten potok obrazów okiełznać i pożenić z interesującą narracją budującą dramaturgię powieści (jak w początkowych partiach książki, gdzie po rozwiązaniu jednej tajemnicy Zelazny natychmiast serwuje kolejną, jeszcze większą) lub rozbić go za pomocą doskonałych, chwytliwych dialogów.
Sporo pracy autor włożył również w stworzenie świata przedstawionego – i nie chodzi tu tylko ilość tekstu. Na podstawowym poziomie sprawa jest dosyć jasna: oś świata wyznacza z jednej strony Amber, z drugiej Dworce Chaosu, pomiędzy nimi rozciągnięta jest niezliczona ilość światów-cieni stanowiących ledwie odbicie i alterację którejś ze stron, zaś jedynymi osobami zdolnymi do przekraczania ich granic są członkowie rodu Amberu. Proste? Z pozoru owszem, jednak Zelaznemu nie wystarcza samo zarysowanie tych warstw – wgryza się w nie głębiej, każąc bohaterom (a zarazem i czytelnikowi) zastanawiać się nad podstawami ich istnienia lub panującymi tam zasadami. Czy światy-cienie istnieją w sposób niezależny, czy też tylko potencjalnie, rodząc się – bądź też będąc tworzonymi – poprzez manipulację książąt Amberu? Co kieruje alteracjami cieni sprawiającymi, że proch strzelniczy, działający w setkach cieni, w samym Amberze zwyczajnie się nie zapali? Nie wspominając już o warstwie związanej z kwestią wpływu na cienie i odpowiedzialności za nie; ostatecznie kto powiedział, że Amberyci sami nie są w stanie rzucić cieni w świecie, w którym żyją? Tylko czy powinni wtedy ponosić odpowiedzialność za działania własnych „kopii”? Warstw w koncepcji rzeczywistości oraz pytań z nimi związanych jest oczywiście więcej i bez trudu można dostrzec wpływy choćby filozofii platońskiej, rozważań dotyczących potęgi woli, pragnień skupionych wokół mitycznego źródła i porządku, napięcia na linii Idea-Cień, solipsyzmu, światów równoległych oraz wielu, wielu innych. Na szczęście dzięki gawędziarskiemu stylowi Zelaznego "Kroniki Amberu" nie zmieniają się w żaden traktat filozoficzny, choć niewątpliwie autor ma z nim coś wspólnego: choć eksploruje wiele ścieżek, rzadko czyni to do końca – pozostawia margines niepewności, miejsce na dywagacje i chwilę zastanowienia; prowadzi mnóstwo rozważań na temat świata, ale tylko część z nich definitywnie wyjaśnia.
Ironią jest przy okazji fakt, iż rzeczywistość Amberu, choć przesycona elementami wspomnianymi wyżej, w całej swej skomplikowanej formie staje się tłem dla pełnej rozmachu i intryg… opery mydlanej. Zresztą wystarczy spojrzeć na losy całej familii: główny bohater budzi się z zanikiem pamięci tylko po to, by odnaleźć swoją rodzinę i dowiedzieć się, iż należy do potężnego rodu. Chwilę potem zaczyna snuć intrygi, by przejąć tron, odnajduje swoją siostrę, do której pała uczuciem nie do końca braterskim, walczy z drugim bratem, wchodzi w sojusz z trzecim, jest torturowany, ucieka, by powrócić w chwale bohatera, w ciągu wędrówki odnajduje kolejnych braci, wikła się w romans ze swoją bratanicą, dowiaduje się o losach kolejnych członków rodziny, o których nie miał pojęcia, a po drodze jeszcze pozostaje kwestia zaginionego ojca i drugiego rodu, który chce dla Amberu źle, ale nie do końca… Dużo tego. Gdyby dać to odpowiednim ludziom, z pewnością wyszłaby z tego zacna latynoamerykańska telenowela, jednak w rękach Zelaznego całość przekształca się w porywającą opowieść pełną intryg, zdrad, czynów bohaterskich i tych nieco mniej szlachetnych. Przede wszystkim jest to jednak opowieść o rodzinie będącej zbieraniną pierwszej wody drani, hipokrytów, egoistów i zwykłych sukinsynów, których rytm dnia wyznacza rywalizacja i spiskowanie przeciwko sobie. Zarazem jest to jednak grupa jednostek niesamowicie intrygujących, zarysowanych w sposób chwilami niezwykle kompleksowy i niejednoznaczny, a co ważniejsze – ewoluujących wraz z rozwojem fabuły, aktywnie reagujących na wszystkie sukcesy i tragedie, które stają na ich drodze. Nawet Corwin, z początku jawiący się jako srogi buc, z czasem odkrywa swoją nieco bardziej szlachetną stronę i ludzkie odruchy, wykraczające poza dziecinną wręcz chęć zdobycia tronu. Co oczywiście nie zmienia faktu, iż relacje panujące między rodzeństwem – choć barwne – są do cna patologiczne, a chęć wymordowania się nawzajem jest cokolwiek przerażająca.
Czytaj również: „W sieci” – kryminał Pynchona o 11 września
"Kroniki Amberu. Tom 1" to niewątpliwie klasyka fantasy, ale co ważniejsze – wciąż doskonale się trzymająca. Jasne, chwilami Zelazny daje się ponieść wizjom podróży przez cienie, dialogom zdarza się (z rzadka) brzmieć nieco naiwnie, a zakończenie należy do gatunku „ale jak to już koniec?!”, niemniej jest to tylko kropla goryczy w morzu czystej przyjemności. Zelazny stworzył świetnie napisaną, wciągającą opowieść o rodzinie, władzy, pragnieniach i poczuciu odpowiedzialności każącym czynić rzeczy niekiedy szalone. Jest tu groza, odrobina melodramatu, trochę komedii, sporo ironii i odwołań do światowej kultury, które zapewne zadowolą miłośników wtrętów intertekstualnych. Jeśli szukaliście kiedyś solidnego, zagranicznego fantasy, no to już nie musicie szukać.