Serial Lakers: Dynastia zwycięzców niespodziewanie dobiegł końca. Finałowe odcinki tej produkcji to prawdziwy majstersztyk – aż żal bierze, że kontynuacji tej historii już nie będzie.
Innego końca świata nie będzie. Doprawdy trudno napisać coś konstruktywnego o finałowych odcinkach 2. sezonu serialu
Lakers: Dynastia zwycięzców, wiedząc, że produkcja HBO została właśnie skasowana. Ta wiadomość kilka godzin temu spadła na nas jak grom z jasnego nieba, rodząc przeplatające się z gniewem rozczarowanie. Jest coś niebywale wręcz poruszającego w ostatniej sekwencji całej serii, w której twórcy pokazują widzom przyszłość dynastii Jeziorowców. Odbiorca ma pełną świadomość, że to wyjątkowe post scriptum do ekranowej opowieści domontowano rzutem na taśmę, a przerwana historia dotarła ledwie do półmetka. Ogromna szkoda; jeden z najlepszych seriali doby współczesnej na taki koniec z pewnością nie zasłużył. W żaden sposób nie zmienia to faktu, że jego finałowe odsłony,
Dokopcie L. A. i
Nie tak miało być, to prawdziwy majstersztyk, pozwalający nam wraz z drużyną z Miasta Aniołów wznieść się pod niebiosa i przeżyć bolesny upadek. Jest w tych odcinkach wszystko, czego potrzeba do szczęścia: kapitalne skalowanie emocji, zaskakujące zwroty akcji, zwycięstwa i porażki, wyśmienite przebitki z parkietów, obudowywanie rywalizacji sportowej prywatną perspektywą, triumfalne okrzyki i wściekłość, wyborne dialogi i nade wszystko – serce. To, które zostawiają na boisku Magic, Kareem i spółka, i to, które w tę jedyną w swoim rodzaju opowieść wnieśli twórcy. Moje też się melduje, choć w obliczu decyzji o skasowaniu serialu przydałby mu się defibrylator.
Jestem urzeczony sposobem, w jaki twórcy w
Dokopcie L.A. ustawiają podwaliny pod ostatni odcinek sezonu. Finały NBA z 1982 i 1983 roku, w których Lakers najpierw pokonali, a później boleśnie przegrali z dowodzoną przez Juliusa Ervinga Philadelphia 76ers, zostały nam zaserwowane w niemalże telegraficznym skrócie. Odpowiedzialni za produkcję nawet przez chwilę nie ukrywają, że gwoździem programu miał być rozpisany na siedem meczów pojedynek z Boston Celtics z 1984 roku. Tej scenariuszowej decyzji podporządkowano właściwie każdy aspekt fabuły – nawet nadchodzący rozwód doktora Jerry'ego Bussa ma za zadanie potęgować atmosferę narastającego zagrożenia. W odcinku znajdziemy też prawdziwe perełki; zachowanie kibiców w obliczu pożaru domu Abdula-Jabbara i fenomenalny montaż ukazujący szatnie Lakers i Celtics przed finałem to sekwencje, które zapiszą się złotymi zgłoskami w historii produkcji sportowych. Podobnie zresztą jak całe
Nie tak miało być, przedstawiające krok po kroku większy niż życie bój Jeziorowców z ich odwiecznymi rywalami z Bostonu, zaanonsowany jako kolejna odsłona "największej rywalizacji w dziejach". Magic i Larry Bird poszli na noże w bitwie o sportową nieśmiertelność, podobnie zresztą jak Buss i jego nemezis, Red Auerbach. Powiedzieć, że w ostatnim odcinku 2. sezonu aż kipi od emocji, to nic nie powiedzieć. "Serce wali tak, że chce rozsadzić czaszkę" – powie Pat Riley do swoich zawodników po przegranym meczu. Lepiej naszych wrażeń po seansie podsumować nie można.
Kurt Rambis pluje krwią, Riley demoluje biuro, Abdul-Jabbar okłada pięścią atakujących go kibiców Celtics; ukazanie tego swoistego krajobrazu po bitwie wyszło twórcom znakomicie. Jeszcze lepiej, że w żadnym momencie nie silą się oni na pompatyczność przekazu. Każde odwołanie do ponadczasowości finału NBA z 1984 roku jest w
Dynastii zwycięzców systematycznie rozładowywane absurdem. I tak Jerry West w jednej z porażek dostrzeże analogię do porwania przez UFO: "Najpierw się unosisz, a później budzisz się rano ze ściągniętymi gaciami". I jak tu tak kapitalnie bawiącego się opowiadaną historią serialu nie kochać? Choć cała produkcja jest jedynie wariacją na temat zdarzeń z prawdziwego świata, a sporo jej elementów zostało intencjonalnie przerysowanych, paradoksalnie ma ona w sobie więcej autentyczności niż wiele innych, również kradnących nasze dusze serii. Ogromna w tym zasługa członków obsady, którzy w dwóch finałowych odcinkach dają po prostu aktorskie koncerty.
Quincy Isaiah bryluje jako Magic Johnson, niosąc już na swoich barkach ciężar liderowania drużynie,
Adrien Brody wydobywa wszystkie niuanse zachowań Rileya z szatni i parkietu,
Sean Patrick Small robi z Birda dążącego do celu robota, natomiast
John C. Reilly za rolę Bussa powinien otrzymać wszystkie Złote Globy świata. Właściwie każdy bez wyjątku aktor tej produkcji gra tak, jakby do końca zrozumiał portretowaną przez siebie postać i pozostawione po niej dziedzictwo. To dzięki obsadzie i pierwszorzędnie rozpisanym dialogom
Dynastia zwycięzców na przymusowym finiszu fabularnie eksploduje, a "Showtime" z parkietów zaczyna wylewać się do naszych serc i umysłów. Kroplówka ekranowej ekstazy, którą brutalnie nam odłączono.
Będę niewyobrażalnie tęsknił za tą opowieścią, która na tle współczesnych seriali była i nadal powinna być postrzegana jako świeży powiew. Produkcja
Lakers: Dynastia zwycięzców zostawia po sobie nie tylko ból wynikający z decyzji o jej zakończeniu, ale i wiarę w to, że w dzisiejszej telewizji jest miejsce na kronikę sportowych legend, opowiadającą o bitwach z boisk i parkietów, które zasługują na drugie życie. O tym, jak wiele straciliśmy, przekonają Was napisy dołączone do ostatniego odcinka. Brakuje w nich jednak przynajmniej dwóch niezwykle istotnych wzmianek, które moim zdaniem doskonale oddają wydźwięk ekranowego przekazu. Po pierwsze, najwięcej tytułów NBA (po 17) mają obecnie Lakers i Celtics. Po drugie, Magic Johnson i Larry Bird koniec końców zagrali w jednej drużynie. Doszło do tego w 1992 w ramach legendarnego Dream Teamu, bodajże najlepszej i najważniejszej trupy w historii sportu. Mało kto wie, że to właśnie Johnson ściągnął do niej nękanego licznymi kontuzjami i szykującego się do zakończenia kariery Birda. Gdy ten ostatni się wahał, Magic stwierdził, że zagranie z odwiecznym rywalem w tej samej drużynie było dla niego "jedną z rzeczy, które musi zrobić przed śmiercią". Cóż, obaj zawodnicy nie tylko uratowali koszykówkę, ale i przenieśli ją pod względem sportowym na wyższy poziom. Ten, który pozwolił Michaelowi Jordanowi dopełnić dzieła i stać się Jego Powietrzną Wysokością.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h