Finałowy odcinek Aruba był bardzo dobrym dopełnieniem finałowych odcinków. Dostaliśmy sporą dawkę akcji, ciekawej fabuły, humoru, jak również absurdów i interesujących zwrotów akcji. Z absurdów (do których i tak przecież się już zdążyliśmy przyzwyczaić) należy przede wszystkim wspomnieć o powiększeniu Waveridera w środku Star Labs. Można pominąć fakt, że zrobili to w środku, a nie na zewnątrz, tylko jakim cudem przy tym nikt nie zginął? I jakim cudem załoga znalazła się w środku? Tak, głupotek serialowych ciąg dalszy z tą różnicą, że w drugim sezonie zwyczajnie nie bolały tak mocno jak w pierwszym. To przede wszystkim zasługa delikatnych zmian i zabawy konwencją z czasem (co jak wiadomo, nigdy dobrze się nie kończyło). Powrót do czasów I wojny światowej był naturalną konsekwencją zmian, jakie wprowadził Legion of Doom dzięki Włóczni Przeznaczenia. Jedyną szansą, by to odwrócić, było ubiegnięcie złoczyńców i zniszczenie najbardziej niezwykłego z artefaktów w historii ludzkości. Co naturalne, zgodnie z planem nie poszło właściwie nic. Od zdobycia krwi Chrystusa, którą szybko zniszczył Eobard Thawne, i śmierci Raya Palmera (choć wiedzieliśmy, że i tak przeżyje jego „właściwa” wersja, scena jego śmierci wywołała spore emocje), po finałową walkę z legionem. Z jednej strony bohaterowie okupili swoje ostateczne zwycięstwo wysokimi kosztami, a z drugiej udało im się pokonać jednego z najgroźniejszych przeciwników, jakich spotkali do tej pory – Reverse Flash przez cały praktycznie sezon był takim przeciwnikiem, jakiego chcielibyśmy kiedykolwiek zobaczyć we Flashu: bezwzględny i zdecydowany w swoich działaniach, a przy tym brutalny. W finale zresztą zrobił to, co mógł zrobić dawno – pokazał, z jaką łatwością może mu przyjść pokonanie Legend. Zresztą finałowa scena częściowo była majstersztykiem, a to za sprawą sprowadzenia kilkudziesięciu wersji złych speedsterów. Tu jednak dostaliśmy kolejny absurd. Tylu biegaczy powinno z łatwością (i bardzo szybko) odebrać Włócznię Przeznaczenia, nie wspominając o szybkim pokonaniu Legend. Na to jednak można przymknąć oko i cieszyć się, że finałowe sceny spełniły swoje zadanie – były emocjonujące jak jeszcze nigdy w tym serialu. Docenić należy też sceny pożegnania z Ripem Hunterem. Owszem, to jego postać była tą, która najbardziej drażniła widzów. W drugim sezonie okazało się jednak, że i do niego można poczuć sporą dozę sympatii. Jego odejście (czy aby na zawsze?) z Legend było słuszną decyzją, co zresztą uzasadnił w rozmowie z Sarą, podkreślając, że on sam nie jest w stanie już ich niczego nauczyć, a bez niego zespół radził sobie świetnie. Niemniej w czasie ostatnich wydarzeń był on ważnym elementem zespołu, którego prawdopodobnie (sam się dziwię, że to mówię), może zabraknąć. Fajnie rozegrano również pożegnalne sceny ze złoczyńcami – zwłaszcza Capitanem Coldem oraz Damienem Dharkiem. Nie było krwawo, tylko sentymentalnie. Kto by pomyślał, że twórcy sprawią, że będzie nam żal się z nimi rozstawać. Scena odstawienia przez Micka do 2014 roku Leonarda Snarta. Ich rozmowa pokazała, jaką drogę przeszli obaj w momencie, kiedy zwerbował ich Rip i kim tak naprawdę się stali – złoczyńcami o (mimo wszystko) dobrych i zdolnych do poświęceń sercach. Relacja tej dwójki, zwłaszcza po ściągnięciu przez Thawne'a Snarta jeszcze sprzed przemiany pokazała, jak mocno rozwinęli się bohaterowie tego serialu, co jeszcze w pierwszym sezonie było kompletne niezauważalne. I cliffhanger, bo jego nie mogło na szczęście zabraknąć. „Chyba zepsuliśmy czas” – jest najlepszym zakończeniem drugiego sezonu, choć chyba wszyscy zdajemy sobie sprawę z tego, że to, ile razy zepsuto tak naprawdę czas w tym serialu, już dawno powinno wpłynąć na przyszłość. Teraz pozostaje tylko pytanie – czy to, co zobaczyliśmy w finałowej scenie, będzie również widoczne w całym Arrowerse, czy raczej w dwóch odcinkach uporają się z problemem, którego nikt inny nawet nie zdąży zauważyć. Pomysłowość twórców w tym sezonie pokazała, że potrafią całkiem nieźle wybrnąć z różnych sytuacji, więc i to powinno im się udać. Za Legends of Tomorrow będziemy raczej tęsknić. Z całego Arrowerse był to obecnie najprzyjemniejszy serial do oglądania, który cały czas trzymał stały, naprawdę niezły poziom. Twórcy w drugim sezonie bardzo dobrze wykorzystali jego potencjał – wprowadzili ciekawych bohaterów (głównie stojących po złej stronie mocy), umiejętnie nawiązywali do dzisiejszej popkultury, a przede wszystkim wykorzystali podróże w czasie w oryginalny i często zabawny sposób. No i odcinki z Georgem Lucasem, Tolkienem czy w czasach króla Artura na długo zapadały w pamięć. Miejmy nadzieję, że w kolejnym sezonie serial będzie utrzymany przynajmniej na tym samym poziomie.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj