Legends of Tomorrow: sezon 2, odcinek 17 (finał sezonu) – recenzja
I dotarliśmy do końca drugiego sezonu Legends of Tomorrow. Sezonu, który niezwykle pozytywnie zaskoczył wszystkich widzów swoją jakością, humorem oraz sposobem realizacji każdego odcinka. „Legendy nigdy nie umierają” – powiedziała pod koniec odcinka Sara i to prawda. Co więcej odrodziły się w taki sposób, że aż żal z nimi się rozstawać na te kilka miesięcy.
I dotarliśmy do końca drugiego sezonu Legends of Tomorrow. Sezonu, który niezwykle pozytywnie zaskoczył wszystkich widzów swoją jakością, humorem oraz sposobem realizacji każdego odcinka. „Legendy nigdy nie umierają” – powiedziała pod koniec odcinka Sara i to prawda. Co więcej odrodziły się w taki sposób, że aż żal z nimi się rozstawać na te kilka miesięcy.
Finałowy odcinek Aruba był bardzo dobrym dopełnieniem finałowych odcinków. Dostaliśmy sporą dawkę akcji, ciekawej fabuły, humoru, jak również absurdów i interesujących zwrotów akcji. Z absurdów (do których i tak przecież się już zdążyliśmy przyzwyczaić) należy przede wszystkim wspomnieć o powiększeniu Waveridera w środku Star Labs. Można pominąć fakt, że zrobili to w środku, a nie na zewnątrz, tylko jakim cudem przy tym nikt nie zginął? I jakim cudem załoga znalazła się w środku? Tak, głupotek serialowych ciąg dalszy z tą różnicą, że w drugim sezonie zwyczajnie nie bolały tak mocno jak w pierwszym. To przede wszystkim zasługa delikatnych zmian i zabawy konwencją z czasem (co jak wiadomo, nigdy dobrze się nie kończyło).
Powrót do czasów I wojny światowej był naturalną konsekwencją zmian, jakie wprowadził Legion of Doom dzięki Włóczni Przeznaczenia. Jedyną szansą, by to odwrócić, było ubiegnięcie złoczyńców i zniszczenie najbardziej niezwykłego z artefaktów w historii ludzkości. Co naturalne, zgodnie z planem nie poszło właściwie nic. Od zdobycia krwi Chrystusa, którą szybko zniszczył Eobard Thawne, i śmierci Raya Palmera (choć wiedzieliśmy, że i tak przeżyje jego „właściwa” wersja, scena jego śmierci wywołała spore emocje), po finałową walkę z legionem. Z jednej strony bohaterowie okupili swoje ostateczne zwycięstwo wysokimi kosztami, a z drugiej udało im się pokonać jednego z najgroźniejszych przeciwników, jakich spotkali do tej pory – Reverse Flash przez cały praktycznie sezon był takim przeciwnikiem, jakiego chcielibyśmy kiedykolwiek zobaczyć we Flashu: bezwzględny i zdecydowany w swoich działaniach, a przy tym brutalny. W finale zresztą zrobił to, co mógł zrobić dawno – pokazał, z jaką łatwością może mu przyjść pokonanie Legend. Zresztą finałowa scena częściowo była majstersztykiem, a to za sprawą sprowadzenia kilkudziesięciu wersji złych speedsterów. Tu jednak dostaliśmy kolejny absurd. Tylu biegaczy powinno z łatwością (i bardzo szybko) odebrać Włócznię Przeznaczenia, nie wspominając o szybkim pokonaniu Legend. Na to jednak można przymknąć oko i cieszyć się, że finałowe sceny spełniły swoje zadanie – były emocjonujące jak jeszcze nigdy w tym serialu.
Docenić należy też sceny pożegnania z Ripem Hunterem. Owszem, to jego postać była tą, która najbardziej drażniła widzów. W drugim sezonie okazało się jednak, że i do niego można poczuć sporą dozę sympatii. Jego odejście (czy aby na zawsze?) z Legend było słuszną decyzją, co zresztą uzasadnił w rozmowie z Sarą, podkreślając, że on sam nie jest w stanie już ich niczego nauczyć, a bez niego zespół radził sobie świetnie. Niemniej w czasie ostatnich wydarzeń był on ważnym elementem zespołu, którego prawdopodobnie (sam się dziwię, że to mówię), może zabraknąć.
Fajnie rozegrano również pożegnalne sceny ze złoczyńcami – zwłaszcza Capitanem Coldem oraz Damienem Dharkiem. Nie było krwawo, tylko sentymentalnie. Kto by pomyślał, że twórcy sprawią, że będzie nam żal się z nimi rozstawać. Scena odstawienia przez Micka do 2014 roku Leonarda Snarta. Ich rozmowa pokazała, jaką drogę przeszli obaj w momencie, kiedy zwerbował ich Rip i kim tak naprawdę się stali – złoczyńcami o (mimo wszystko) dobrych i zdolnych do poświęceń sercach. Relacja tej dwójki, zwłaszcza po ściągnięciu przez Thawne'a Snarta jeszcze sprzed przemiany pokazała, jak mocno rozwinęli się bohaterowie tego serialu, co jeszcze w pierwszym sezonie było kompletne niezauważalne.
I cliffhanger, bo jego nie mogło na szczęście zabraknąć. „Chyba zepsuliśmy czas” – jest najlepszym zakończeniem drugiego sezonu, choć chyba wszyscy zdajemy sobie sprawę z tego, że to, ile razy zepsuto tak naprawdę czas w tym serialu, już dawno powinno wpłynąć na przyszłość. Teraz pozostaje tylko pytanie – czy to, co zobaczyliśmy w finałowej scenie, będzie również widoczne w całym Arrowerse, czy raczej w dwóch odcinkach uporają się z problemem, którego nikt inny nawet nie zdąży zauważyć. Pomysłowość twórców w tym sezonie pokazała, że potrafią całkiem nieźle wybrnąć z różnych sytuacji, więc i to powinno im się udać.
Za Legends of Tomorrow będziemy raczej tęsknić. Z całego Arrowerse był to obecnie najprzyjemniejszy serial do oglądania, który cały czas trzymał stały, naprawdę niezły poziom. Twórcy w drugim sezonie bardzo dobrze wykorzystali jego potencjał – wprowadzili ciekawych bohaterów (głównie stojących po złej stronie mocy), umiejętnie nawiązywali do dzisiejszej popkultury, a przede wszystkim wykorzystali podróże w czasie w oryginalny i często zabawny sposób. No i odcinki z Georgem Lucasem, Tolkienem czy w czasach króla Artura na długo zapadały w pamięć. Miejmy nadzieję, że w kolejnym sezonie serial będzie utrzymany przynajmniej na tym samym poziomie.
Źródło: zdjęcie główne: The CW
Poznaj recenzenta
Paweł SzałankiewiczKalendarz premier seriali
Zobacz wszystkie premieryDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1981, kończy 43 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1963, kończy 61 lat
ur. 1967, kończy 57 lat
ur. 1961, kończy 63 lat