Legends kontynuuje wątek próby odzyskania zabójczej broni chemicznej rozpoczęty w 2. epizodzie. I tutaj widzimy drobny problem tego serialu, bo jak w poprzednich odcinkach było to pokazane świeżej i ciekawiej, tak teraz jest trochę sztampowo. Dostajemy dość ograne schematy - począwszy od pułapki na pułkownika i oszukania podczas transakcji, a skończywszy na przekabaceniu dziewczyny i ostatecznej jej zemście. To wszystko jest oczywiste, bardzo przewidywalne i takie... zwyczajne. Wydaje się, że przez pierwsze 3 odcinki twórcy unikali tego typu schematów, dając widzom coś, co działa lepiej i zaskakuje. Dlatego też rozwój fabuły w tym odcinku pozostawia trochę niemiły posmak.
Sean Bean sprawia jednak, że mimo tych klisz to działa. Właśnie dzięki jego postaci, która przekracza wszelkie granice, by osiągnąć cel, ogląda się to dobrze - szczególnie podczas sceny przesłuchania pułkownika, kiedy Martin nie przebiera w środkach, byle osiągnąć odpowiedni efekt. Jego nieprzewidywalność i bezkompromisowość sprawuje się wyśmienicie.
[video-browser playlist="633345" suggest=""]
Zakończenie kilkuodcinkowej historii może sugerować sposób, w jaki Legends będzie rozwijane. Nie będziemy oglądać pojedynczych fabuł, ale większe wątki, które płynnie będą łączyły się w całość. Coś takiego może się sprawdzić wyśmienicie w przypadku zachowania równowagi z przewodnią historią tajemnicy tożsamości Martina. Ta jednak na razie stoi w miejscu, a jedynym łącznikiem z nią jest motyw policjanta, który węszy w sprawie zabójstwa bezdomnego. Przypuszczam, że kolejny odcinek może tę kwestię rozwinąć.
Zobacz również: Alternatywne zakończenie "Jak poznałem waszą matkę"
Niby 4. odcinek Legends ogląda się nieźle, Sean Bean przyciąga do serialu i jest jego motorem napędowym, ale fabularnie jest to najsłabszy epizod, który razi oklepanymi, choć umiejętnie wykorzystanymi schematami.