David (Dan Stevens) znalazł oazę spokoju, w której może poddać się medytacji otoczony gronem wyznawców. Czczą oni swojego guru, wierząc w to, że niesie miłość i ukojenie dla zmęczonych dusz. Pytanie, czy jest tak naprawdę? Finał poprzedniego sezonu pokazywał nam mroczne oblicze Davida. Jednak na początku finałowego sezonu nie ma po nim śladu. Mamy wyluzowanego Hallera, który tworzy hipisowską komunę pełną spokoju i miłości. Jednak, jak to w tym serialu bywa, nic nie jest takie, jakim się zdaje. Widz musi mocniej się przyjrzeć temu, co się dzieję. Poskrobać trochę ten idealny obraz, by zobaczyć, co kryje się pod tęczowymi kolorami. Nie chcę za dużo zdradzić z tego, co się dzieję, ani tego, jakie motywacje kierują głównym bohaterem, by uniknąć spojlerów. Nadmienię tylko, że w szeregach wyznawców Davida pojawia się nowy mutant posiadający dar przenoszenia się w czasie. Co po obejrzeniu pierwszych dwóch odcinków zdaje się być ważną częścią tego sezonu. Czy Haller przeistoczył się z bohatera pozytywnego w czarny charakter? Trudno powiedzieć. Ta postać ma tyle osobowości, że takie jednoznaczne stwierdzenie jest niemożliwe. Zresztą, oglądając poprzednie sezony, nie jestem w stanie w 100% powiedzieć, że był on zawsze herosem. Mało tego, nie jestem w stanie powiedzieć, czy to, co dotychczas oglądaliśmy, było prawdą, a nie tylko jakąś projekcją umysłu głównego bohatera. Twórcy w finałowej odsłonie starają się wytłumaczyć nam, skąd biorą się wszystkie problemy Davida, a przynajmniej próbują to zrobić w pierwszych dwóch odcinkach. Czy im się to uda? Mam nadzieję, bo jeśli ta konstrukcja im się posypie, to z genialnego serialu zostanie wydmuszka. Pierwszy odcinek, czyli rozdział 20, prezentujący nam nową bohaterkę oraz jej odwiedziny w też przeciwnej komunie, jest bardzo dynamiczny. Nie zostawia dużo czasu na kontemplację tego, co się dzieje. Akcja rusza cwałem i nie zamierza zwolnić. Zarówno pod względem muzycznym, wizualnym, jak i aktorskim ten serial wciąż stoi na najwyższym poziomie. Już w pierwszym odcinku dostajemy scenę muzyczną, w której bohaterowie śpiewają. Jest też genialna scena nakręcona longiem, pokazująca, że powoli staje się to wizytówką telewizyjnych produkcji Marvela. Scenariusz miejscami trochę trzeszczy, ale intryguje na tyle, że chcemy oglądać dalej. Zresztą twórcy jak zwykle manipulują nami, jak chcą. Podsuwają sugestie, że David jako najpotężniejszy mutant na Ziemi będzie odpowiedzialny za jej zagładę. Powtarzają to tak często, że widzowie zaczynają w to wierzyć. Ty samym powoli kibicują przeciwnikom Hallera, którzy od pierwszego odcinka ścigali go z zamiarem zgładzenia. Tyle że teraz po ich stronie stoją osoby, które darzyliśmy sympatią, jak chociażby Loudermilk (Bill Irwin) czy Syd (Rachel Keller). I pewnie stanąłbym po ich stornie. Uwierzyłbym w tezę o końcu świata, gdyby obok nich w szeregu nie stał Farouk z tym złowieszczym uśmieszkiem. Wtedy przypominam sobie, że przecież w Legionie nic nie jest takie, jakim się wydaje. Zbyt wiele razy twórcy wywracali stół do góry nogami, by zaserwować nam taką tradycyjną i banalną bajeczkę o walce dobrej organizacji ze złym mutantem. Finałowy sezon Legionu liczy jedynie osiem odcinków, co znaczy, że twórcy mają mało czasu, by wszystkie wątki spiąć do kupy. Wierzę jednak, że twórca scenariusza, Noah Hawley, ma plan. Widzę jego odwagę, bo po wielu błaganiach fanów postanowił wprowadzić postać biologicznego ojca Davida, czyli Charlesa Xaviera zwanego również Profesorem X. Nie pojawił się on w pierwszych dwóch odcinkach, ale wiemy ze zwiastuna, że będzie. Czekam na to. Mam nadzieję, że finał mnie nie zawiedzie. Na razie jest ciekawie. Tęskniłem za tym serialem i cieszę się, że wrócił, by mam nadzieję, godnie się z fanami pożegnać.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj