Listy do M powracają po raz 4. Oprócz dobrze nam znanych postaci - takich jak Szczepan, Kalina czy Mel - pojawiają się nowe. Czy wnoszą one coś nowego do serii? Przeczytajcie naszą recenzję.
Listy do M., których pomysł został ewidentnie zaczerpnięty z brytyjskiego klasyka
To właśnie miłość, doczekały się czwartej odsłony. Tym razem pałeczkę w tym peletonie przejmuje
Patrick Yoka - trzeba przyznać, że całej serii wychodzi to na dobre. Nowa część nie jest bowiem długą reklamą centrum handlowego, do którego z przymusu przywiązano całą fabułę. Choć chamskich product placementów jak zwykle nie brakuje.
Fani
Listów do M. powinni być zadowoleni, na ekran wracają ich ulubieni bohaterzy – Mel (
Tomasz Karolak), Szczepan (
Piotr Adamczyk), Karina (
Agnieszka Dygant) czy Wojciech (
Wojciech Malajkat). To dla nich ludzie sięgają po tę świąteczną telenowelę. Nowe postacie są tylko dodatkiem mającym na celu rozciągnięcie fabuły, by zapełniła pełen metraż.
Jak to w tej serii bywa, każdy z bohaterów stara się odmienić swoje życie pod wpływem magii świąt Bożego Narodzenia. Wojciech chce się oświadczyć Agacie (
Izabela Kuna), ale w tym momencie pojawia się jej były mąż Arek (
Cezary Pazura), który pragnie ją odzyskać. Mel jak zwykle ląduje w łóżku z przypadkową kobietą – jak się okazuje, nową szefową. Szczepan chce udowodnić Karinie, że ludzie są w gruncie rzeczy dobrzy i postanawia to pokazać na przykładzie sąsiadów w bloku, co prowadzi do sporego zamieszania. Gibon (
Borys Szyc) zaczyna mieć powoli dość tego, że Karolina (
Magdalena Różczka) nie respektuje żadnych zasad. Jak widać, w tym świątecznym czasie wszyscy mają tonę problemów.
Patrick Yoka stara się przywrócić dawny blask serii. Chce, by historie opowiadane przez bohaterów wzbudzały emocje i trochę w krzywym zwierciadle pokazywały nasze codzienne problemy. Można by powiedzieć, że to taki
Dzień świra w wersji light. Zwłaszcza wątek Szczepana i Kariny wyśmiewa nasze podejście do świąt i sąsiadów, bo blok w tym wypadku symbolizuje Polskę. Niby wszyscy od lat mieszkamy w tym samym miejscu, mijamy się na klatce schodowej, udajemy, że się znamy i lubimy, ale jak przychodzi co do czego, to patrzymy na siebie z nieufnością, podejrzewając się o najgorsze intencje. Muszę przyznać, że ten wątek jest nie tylko najzabawniejszy, ale także najprawdziwszy, a przede wszystkim najlepiej zagrany. Na szczęście nie jest to jedyny jasny punkt produkcji. Świetnie prezentuje się też historia Mela. Trzeba to powiedzieć wprost: Tomasz Karolak zawłaszczył tę rolę i skroił ją pod siebie. Jego duet z Magdaleną Boczarską wypada znakomicie. Ich relacja jest bardzo autentyczna, co niezwykle pomaga w odbiorze tej bardzo utartej historii z oziębłą szefową, która dzięki krnąbrnemu pracownikowi powoli zaczyna rozumieć, o co tak naprawdę chodzi w Bożym Narodzeniu.
Na wyróżnienie zasługuje także wątek samotnego i zapracowanego programisty (Rafał Zawierucha), który w wyniku nieporozumienia musi dostarczyć zagubiony prezent do pewnego starego małżeństwa. Krótka historia, ale potrafi wycisnąć łzy. Zawierucha po mistrzowsku odgrywa powierzoną mu rolę. Mam wrażenie, że jest to jego najlepsza z dotychczasowych kreacji.
Niestety, nie wszystkie opowieści są tak dobrze skrojone. Wątek Wojtka – pomimo że zapowiadał się ciekawie – został przez scenarzystów kompletnie odpuszczony w połowie. Można odnieść wrażenie, że nie ma finału. Zastanawiam się, czy nie jest to specjalny zabieg scenarzystów mających w planach
Listy do M 5. Byłoby to idiotyczne rozwiązanie robiące z filmu serial. Średnio prezentuje się też wątek Gibona, Karoliny i nowej policjantki Moniki (
Vanessa Aleksander). Jest on poprowadzony bez pomysłu i jakby na autopilocie. Twórcy stworzyli trójkąt, który ma uzmysłowić policjantowi, co jest dla niego ważne w życiu. Niestety, całość napisano banalnie. Fajnie za to, że twórcy zamiast tworzyć nowe postacie, wracają do tych drugoplanowych i dodają im głębi. Dzięki temu Rudolf (
Danuta Stenka) przestaje być tylko pyskatym wydawcą, a zaczyna być pełnoprawną postacią serii.
Listy do M.4 miały mieć premierę w kinie (w listopadzie), ale przez pandemię trafiają na streaming w lutym. Czy z racji tego, że jest już po świętach, tracą swoją magię? Nie. Boże Narodzenie już dawno spadło tu na drugi, a może i trzeci plan. Co zresztą pokazuje nam jedna z historii, gdy starszy pan myśli, że jest Wielkanoc. Całość staje się ponadczasowa i traktuje o tym, że powinnyśmy być ze sobą razem. Szanować się, kochać, poznawać i wybaczać, a to są wartości aktualne o każdej porze roku.
W odsłonie Patricka Yoki najbardziej boli mnie brak kontynuacji pomiędzy znanymi nam już częściami. Z życia Szczepana i Kariny nagle wyparowuje ich starsza córka i nikt nie daje nam odpowiedzi, dlaczego nie ma jej z rodzicami w święta. Podobnie jest z Tosią, adoptowaną córką Wojtka, która też znika bez śladu. Takich przykładów jest niestety więcej, co pokazuje, że scenarzyści nie oglądają się na poprzednie odsłony. W rezultacie może to niektórym fanom przeszkadzać w finałowym odbiorze.
Niemniej
Listy do M. 4 wypadają o niebo lepiej niż poprzednia część, dając wiarę, że seria zmierza na odpowiednie tory i nie będzie tylko długą reklamą galerii handlowych, czekoladek, ekspresów do kawy i sklepu z biżuterią, ale postara się też w zabawny sposób wyśmiać nasze narodowe wady, być może sprawiając, że choć trochę dzięki temu się zmienimy. Przynajmniej w święta.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h