Saga Domu nad rozlewiskiem zostawiła czytelników Małgorzaty Kalicińskiej z rozrzewnionymi sercami i apetytem na więcej rozrzewnień. Przez następne lata kolejne, pojedyncze powieści wypływały spod pióra autorki, może nie do końca tak interesujące jak pierwsze, ale niewątpliwie trzymające poziom. Spośród nich prym wiodły niebeletrystyczna, a wspominkowa Fikołki na trzepaku, jak również Dom w Ulsan, czyli nasze rozlewisko napisany wspólnie z Vladem Millerem z kilkuletniego pobytu w Korei Południowych i będący zapisem ich własnych, niepowtarzalnych wrażeń. Okazało się, że autorce niezwykle do twarzy z formą pamiętnikarską, wydawałoby się więc, że najnowsze połączenie wspomnień z epistolografią przyniesie znakomity rezultat. Listy pisane atramentem, czyli rok z życia wdowca opowiadają o starszym, choć wciąż pozostającym w bardzo dobrej kondycji psycho-fizycznej, panu Stefanie, który – czując się osamotnionym i nieco wyizolowanym (choć to on sam oddala się od rodziny i przyjaciół), w ramach „terapii” postanawia pisać listy do zmarłej żony, Marii. Pomysł znakomity, zwłaszcza gdy bohater pisze o swoich uczuciach, przemyśleniach i drobnych, pragmatycznych wydarzeniach z życia codziennego, o nowych sąsiadach z ulicy, renowacji starych mebli, potrawach i zakupach. Gorzej, gdy zaczyna snuć rozważania o polityce, kryzysie społecznym i ochronie środowiska, które… ciągną się niemiłosiernie.
Źródło: Bauer
Przyznaję, że to powieść miła, ciepła, nie egzaltowana, a wprost przeciwnie – zdroworozsądkowa i mocno stąpająca po Ziemi (choć z głową w chmurach – w końcu autorka nie zapomina o uczuciach), ale, niestety, ciut przegadana. Być może to właśnie różni ją od setek podobnych do siebie jak dwie krople wody książek obyczajowych, które zalały nasz rynek wydawniczy, ale należy mieć do niej więcej cierpliwości, a w komplecie najlepiej ciepły kocyk, duży kubek herbaty z cytryną i tabliczkę czekolady. Bowiem Listy pisane atramentem powinno się czytać niespiesznie, z przerwami, dając się porwać powolnemu rytmowi i ignorując miejscami zbyt wyraźne zrzędzenie starszego pana. I chociaż wynikający z powieści morał, że emerytura nie jest końcem życia i jeszcze wiele można przeżyć, doświadczyć czy móc o czymś zamarzyć, jest pokrzepiający, w którymś momencie czytelnicy zamarzą o tym, by – spełniając swoje plany, pan Stefan jednak mniej marudził. Chyba, że utożsamiają się z jego przemyśleniami.
Graficznie należy pochwalić okładkę zaprojektowaną przez Wojciecha Stukonisa (choć ilustracja pochodzi z zasobu Adobowych „gotowców”) oraz zgodne z tytułem powieści urocze „plamki z atramentu” rozsiane po tekście, jak i rysunek wiecznego pióra pojawiający się u dołu stronic. Diabeł tkwi w szczegółach, a to bardzo miłe szczegóły.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj