Najnowsza powieść autorki bestselleru wydawniczego „Dom nad rozlewiskiem”. Listy (…) to ciepła, opowiedziana z humorem i charakterystyczną dla autorki swadą historia o stopniowym przywracaniu poczucia sensu i zaufania do świata, o poszukiwaniu radości w codzienności, o powrocie do patrzenia w przyszłość po stracie, o życiu w pojedynkę. Stefan od kilku lat jest na emeryturze. Zaradny, lubiący pracę w warsztacie, cały czas otwarty na zmieniający się świat. Planowali z żoną wspólną jesień życia, razem chcieli cieszyć się domem na obrzeżach miasta, uprawą ogrodu, wnukami. Nie było im to jednak dane. Po utracie żony Stefan stara się żyć dalej dla niej dalej, ale nie jest to łatwe. Czuje się osamotniony, wyizolowany, odsuwa się od rodziny i przyjaciół. Wycofuje się z życia towarzyskiego. Przypadek sprawia, że zaczyna z żoną „rozmawiać”, pisząc do niej listy. Chce poczuć znowu jej obecność, wsparcie w sprawach codziennych i większych lub mniejszych decyzjach. Stopniowo próbuje odnaleźć kontakt z sąsiadami. Niepewnie oferuje swoją pomoc przy remoncie ich domu, uczy się gotować, porządkuje pamiątki, wspomina i zyskuje nowych przyjaciół. Nie spodziewa się jak bardzo pisanie do Marii i obecność sąsiadów z tej samej ulicy będą dla niego ważne. Jak wiele jeszcze ma do zrobienia na emeryturze, a spełnienie życiowego marzenia jeszcze przed nim.
Premiera (Świat)
7 października 2020Premiera (Polska)
7 października 2020ISBN
9788362890620Liczba stron
372Autor:
Małgorzata KalicińskaGatunek:
obyczajowa
Najnowsza recenzja redakcji
Saga Domu nad rozlewiskiem zostawiła czytelników Małgorzaty Kalicińskiej z rozrzewnionymi sercami i apetytem na więcej rozrzewnień. Przez następne lata kolejne, pojedyncze powieści wypływały spod pióra autorki, może nie do końca tak interesujące jak pierwsze, ale niewątpliwie trzymające poziom. Spośród nich prym wiodły niebeletrystyczna, a wspominkowa Fikołki na trzepaku, jak również Dom w Ulsan, czyli nasze rozlewisko napisany wspólnie z Vladem Millerem z kilkuletniego pobytu w Korei Południowych i będący zapisem ich własnych, niepowtarzalnych wrażeń. Okazało się, że autorce niezwykle do twarzy z formą pamiętnikarską, wydawałoby się więc, że najnowsze połączenie wspomnień z epistolografią przyniesie znakomity rezultat.
Listy pisane atramentem, czyli rok z życia wdowca opowiadają o starszym, choć wciąż pozostającym w bardzo dobrej kondycji psycho-fizycznej, panu Stefanie, który – czując się osamotnionym i nieco wyizolowanym (choć to on sam oddala się od rodziny i przyjaciół), w ramach „terapii” postanawia pisać listy do zmarłej żony, Marii. Pomysł znakomity, zwłaszcza gdy bohater pisze o swoich uczuciach, przemyśleniach i drobnych, pragmatycznych wydarzeniach z życia codziennego, o nowych sąsiadach z ulicy, renowacji starych mebli, potrawach i zakupach. Gorzej, gdy zaczyna snuć rozważania o polityce, kryzysie społecznym i ochronie środowiska, które… ciągną się niemiłosiernie.
Przyznaję, że to powieść miła, ciepła, nie egzaltowana, a wprost przeciwnie – zdroworozsądkowa i mocno stąpająca po Ziemi (choć z głową w chmurach – w końcu autorka nie zapomina o uczuciach), ale, niestety, ciut przegadana. Być może to właśnie różni ją od setek podobnych do siebie jak dwie krople wody książek obyczajowych, które zalały nasz rynek wydawniczy, ale należy mieć do niej więcej cierpliwości, a w komplecie najlepiej ciepły kocyk, duży kubek herbaty z cytryną i tabliczkę czekolady. Bowiem Listy pisane atramentem powinno się czytać niespiesznie, z przerwami, dając się porwać powolnemu rytmowi i ignorując miejscami zbyt wyraźne zrzędzenie starszego pana. I chociaż wynikający z powieści morał, że emerytura nie jest końcem życia i jeszcze wiele można przeżyć, doświadczyć czy móc o czymś zamarzyć, jest pokrzepiający, w którymś momencie czytelnicy zamarzą o tym, by – spełniając swoje plany, pan Stefan jednak mniej marudził. Chyba, że utożsamiają się z jego przemyśleniami.
Graficznie należy pochwalić okładkę zaprojektowaną przez Wojciecha Stukonisa (choć ilustracja pochodzi z zasobu Adobowych „gotowców”) oraz zgodne z tytułem powieści urocze „plamki z atramentu” rozsiane po tekście, jak i rysunek wiecznego pióra pojawiający się u dołu stronic. Diabeł tkwi w szczegółach, a to bardzo miłe szczegóły.