Trochę czasu zajmuje przyzwyczajenie się do tak wypasionej oprawy dla przygód Ważniaka, zwłaszcza jeśli pamięta się wydania z TM- Semic. Szok mija, kiedy zaczynamy czytać komiks i oglądać plansze Bisleya - fabuła i rysunki wciąż są tak samo zakręcone i nieprzewidywalne jak kiedyś. Nadrabiałem ostatnio zaległe tomy WKKM i miejscami szło naprawdę ciężko (chaotyczna "Tajna Inwazja"!). Wczytywałem się z mozołem w skomplikowane przygody Avengers wydane w ramach Marvel Now. Męczyłem się nad niektórymi komiksami z Nowego DC. Nawet mrok i psychologizowanie ze świetnych "Kryzysu tożsamości" i "Mrocznego odbicia" potrafiły w pewnym momencie się przejeść. "Lobo. Portret bękarta" okazał się na tle tego superbohaterskiego maratonu wybawieniem. Dlaczego? Bo jest kompletnie pozbawiony zadęcia i patosu, które niejednokrotnie w przypadku lektur Marvela i DC zabierają czytelnikowi radość z lektury. Dawka przygód Lobo zawarta w wydanym przez Egmont albumie, zbierającym trzy klasyczne historie - "Ostatni Czarnianin", "Lobo powraca" i krótsze "Paramilitarne Święta Specjalne", natychmiast przywraca równowagę, a zamiast patosu i zadęcia, zamiast psychologizowania i doniosłości wydarzeń, zamiast "nic już nie będzie takie samo" daje jako przeciwwagę czystą radość anarchii. Co jest w tym komiksie takiego, że oglądając mordowanie winnych i niewinnych oraz rysunkowe, wydawałoby się miejscami niekontrolowane rozpasanie, czujemy się tak dobrze i kibicujemy wyczynom bohatera? Cóż, Lobo robi to, co umie najlepiej, robi to, o czym wielu z nas jedynie myśli bądź marzy. Lobo nie ma zahamowań i jeśli ktoś staje mu na drodze, nieważne, czy celowo, czy przypadkiem, zazwyczaj z tego kogoś wiele nie zostaje. Lobo nie zna ograniczeń, a jeśli jest w jakieś uwikłany, to zawsze znajdzie sposób, żeby je ominąć. Bo przy całym swoim nieokrzesaniu ma w sobie inteligencję cwaniakowatego co prawda, ale jednak drapieżnika.
Źródło: Egmont
Kim jest Lobo? To ostatni (a właściwie, jak okazuje się w pierwszej historii, przedostatni) przedstawiciel rasy Czarnian, zamieszkujących niegdyś planetę Czarnia. Niegdyś, bowiem właśnie ów wyjątkowo morderczy i brutalny typ stoi za wytrzebieniem całej populacji swojej rodzinnej planety. Gdyby tylko miał więcej oleju w głowie, pewnie nadawałby się na kolejnego, psychopatycznego arcyłotra w uniwersum DC i tym sposobem nie wyróżniałby się zbytnio z całego szeregu takich postaci. W przypadku Lobo wyszło jednak inaczej. Owszem, to wciąż w pewnym sensie arcyłotr, ale bardzo prostacki. Kocha mocną muzykę, dobrą zabawę i masakrę. Dobra zabawa i masakra to w "systemie wartości" Lobo synonimy. Gdzieś tutaj, w tym zestawieniu kryje się sukces tej postaci. Amoralność przecież ogólnie potępiamy, ale jeśli bawimy się nią w konwencji nie na serio, jeśli jest to rodzaj postmodernistycznej z ducha zabawy, która kpi z wielu schematów popkultury, to nagle dziwnym trafem okazuje się, że tego właśnie współczesnemu odbiorcy szczególnie potrzeba. Dowodem na to jest choćby legion dzisiejszych serialowych antybohaterów, których przecież darzymy sympatią i mocno im kibicujemy. Lobo wyprzedza ich wszystkich o kilka długości. Biorąc pod uwagę jego dokonania, jest po prostu największym sukinsynem. Tak wielkim, że aż w tej swojej wielkości śmiesznym - i dlatego zamiast wzbudzać grozę, funduje nam uczucie rozbawienia. W tym właśnie kryje się geniusz twórców odpowiedzialnych za przebicie się tej postaci do świadomości fanów. Keith Giffen, Alan Grant i Simon Bisley zaprezentowali czytelnikom prawdziwie nieprzewidywalne, przesycone czarnym humorem historie, w których w dużej mierze kpią ze swojego bohatera i z niejednej komiksowej konwencji. "Lobo: Ostatni Czarnianin" opowiada o nietypowym zadaniu, które otrzymuje nasz bohater. Otóż ma on eskortować przez kosmiczne przestworza swoją niegdysiejszą nauczycielkę, obecnie znaną bardziej jako autorka nieautoryzowanej biografii Lobo. Bohater ma dostarczyć ją do miejsca przeznaczenia żywą, a że Czarnianin uważa się za prawdziwego profesjonalistę i zawsze dotrzymuje słowa, musi powstrzymać mordercze popędy wobec dawnej nauczycielki i wykonać misję. W "Lobo powraca" Ważniak mimo swoich regeneracyjnych zdolności zostaje w końcu uśmiercony i trafia do Piekła. A raczej do kolejki do Piekła. Czeka nas zatem pojedynek bohatera z zaświatami, a szczególnie z ich biurokracją. W trzeciej, najkrótszej opowieści, zatytułowanej "Paramilitarne Święta Specjalne", Lobo dostaje zlecenie na Świętego Mikołaja, który okazuje nie mniejszym sukinsynem niż sam główny bohater. Najlepsza z wymienionych historii jest ta środkowa, chociaż pierwsza ma genialny, nie do końca wykorzystany przez scenarzystów wyjściowy pomysł; czytając ją, ma się odczucie, że panowie dopiero się rozkręcali. Pełnię pisarskiego i rysunkowego szaleństwa dostajemy za to w "Lobo powraca". Kreska Simona Bisleya jest tu bardziej wyrazista niż w "Ostatnim Czarnianinie", a pomysły fabularne, błyskotliwie łączące dobrą zabawę i masakrę, raz za razem wznoszą się na wyżyny absurdu. I chyba właśnie to stężenie absurdu w historiach o Lobo pozwala przebrnąć przez nie czytelnikowi bezpiecznie i bez szwanku. Bo tak naprawdę wszystko odbywa się tu w akceptowalnych, choć rozciągniętych do granic możliwości ramach. Dzięki temu mamy okazję brać udział w testowaniu naszej wrażliwości na wyjątkowych obszarach popkultury, która w tym szczególnym przypadku w jakże bezczelnie inteligentny sposób wymyka się wszelkim normom i zakazom. Podczas lektury przypomniała mi się dawna reklama telewizyjna, w której pracownik ze szczęśliwym losem w ręku odpowiadał szefowi, że "teraz mu to lotto". Różnica jest taka, że Lobo po prostu robi, co chce, bez żadnej podkładki, bez żadnych zwycięskich losów. I właśnie dlatego jego perypetie od lat niezmiennie ekscytują czytelników.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj