Trudno opisać fabułę tego filmu, ponieważ Gosling starał się przekombinować ją w każdy możliwy sposób. „Lost River” to opowieść o chłopcu, Bonesie, który żyje wraz z samotną matką i malutkim bratem w Detroit. Okolicą rządzi Bucky, mężczyzna, który obcina wrogom usta nożyczkami. Niestety Bones nie poddaje się jego dyktaturze, co może mieć dla niego gorzkie konsekwencje. Chłopak nie jest jednak sam, ponieważ towarzyszy mu Rat – dziewczyna, według której Lost River jest przeklęte. Jeśli odejmie się z filmu wszystkie dziwaczności, zostaną nam jedynie dwie historie: chłopca, który musi pokonać zło rządzące jego światem, i matki starającej się utrzymać na barkach całą rodzinę. Widać więc, że sama struktura nie różni się niczym od wcześniej znanych dzieł kultury. Oczywiście każdą historię można teraz tak spłaszczyć, jednak - paradoksalnie - dziwaczność "Lost River" tylko uwypukla ten schemat, jako że trudno zrozumieć, o czym ten film naprawdę jest. Dzieło Goslinga przypomina raczej zbiór różnych wizji plączących się w głowie reżysera, które chciał on jak najsensowniej połączyć. Dlatego nie jest to film dla ludzi, którzy pragną poczuć katharsis albo dostać prosty morał. „Lost River” opiera się na atmosferze, wizjach i hołdzie dla reżyserów, z którymi pracował lub których uwielbia Gosling. Jednakże trzeba przyznać twórcy, że potrafi dobrze dobrać aktorów. Christina Hendricks, która gra zupełnie inną postać niż w „Mad Men”, spisuje się świetnie i każdego fana ucieszy to, że dano jej tak ważną rolę. Ci, którzy kojarzą Matta Smitha z roli Jedenastego Doktora, mogą się na początku poczuć dziwnie, jednak aktor w niczym nie będzie przypominał tysiącletniego kosmity. Dobrze gra również Saorise Ronan, o której aktorstwie opinie są dość mieszane – szczerze mówiąc, dla mnie gra zawsze bardzo sztywno, żeby nie powiedzieć drewnianie. Tu jednak pokazała, że ma talent. Eva Mendes bawi się rolą, Ben Mendelson jest odpowiednio zły i nikczemny, a Reda Kateba w postaci taksówkarza nie można nie polubić. Jednakże największą uwagę przykuwa Iain de Caestecker, znany z roli Fitza w „Marvel's Agents of S.H.I.E.L.D.”. Widz nie będzie miał problemu z uwierzeniem w jego młodzieńczy gniew i naiwność, mimo że sam aktor dawno przekroczył wiek nastoletni. Co tu kryć – trudno będzie go rozpoznać w tej roli. [video-browser playlist="723543" suggest=""] Pisząc jednak o „Lost River”, nie można pominąć jeszcze jednego bohatera – Detroit. Miasta, które kiedyś było jednym z ważniejszych w Ameryce, a teraz nie jest nawet cieniem tamtejszej chwały. Jak mówi Red Kateba do Christiny Hendricks, cały świat widzi Stany Zjednoczone jako miejsce, gdzie każdy może stać się zamożny, spełnić swój american dream, jednak gdy w końcu przyjeżdża w ten niby-raj, zderza się z twardą rzeczywistością. Detroit świetnie pokazuje, że życie to nie bajka. Zresztą cały film wydaje się być stworzony pod tę frazę. Przez prawie dwie godziny widz jest otoczony baśniową atmosferą i podświadomie czuje, że ogląda bajkę, jednak od początku do końca nic bajkowego go nie czeka. Nie można powiedzieć, że „Lost River” nie kończy się happy endem, jednakże jest to happy end z gorzką domieszką. Jak życie. Zobacz również: Bill Murray podbija San Diego Comic-Con. Jennifer Lawrence to prawdziwa fangirlLost River” nie jest filmem dla wszystkich. W czasie seansu warto skupić się na obrazach (które są naprawdę magnetyczne), atmosferze i muzyce. Po pierwszym filmie Ryana Goslinga widać, że aktor może okazać się również bardzo dobrym reżyserem. Pytanie jednak, czy nie jest to właśnie najlepszy przykład reżysera produkcji niezależnych, offowych, w przypadku których udziwnianie może się spodobać. Widzów takich jak ja, dla których liczy się scenariusz i znaczenie poszczególnych wątków czy scen, ten film nie zadowoli. Choć trudno powiedzieć, czy zadowoli kogokolwiek – raczej pozostawi mieszane uczucia.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj