Oto historia pewnej miłości, opowiedziana dość chaotycznie i nie po kolei, oparta głównie na scenach seksu i głośnych deklaracjach. Momentami wizualnie fascynująca, a momentami żenująco schematyczna i infantylna. „Love” to film pełen sprzeczności i nierówny - z ciekawym pomysłem, acz z ostatecznie nie do końca interesującą fabułą. Jego twórca liczył na skandal, liczył na przyciągnięcie do kin tłumów, które będą chciały oglądać seks w 3D, ale szkoda, że nie postarał się przy tym o naprawdę interesującą resztę opowieści. Można by wtedy (tak jak kupując „Playboya” w kiosku) tłumaczyć, że to przecież nie dla seksu, a dla tych innych treści. Niestety - nie da się (chyba że nic jeszcze w życiu nie przeżyłeś - wtedy to ewentualnie może być odkrywcze). Dekadę temu był taki film „9 Songs” Michaela Winterbottoma, w którym para bohaterów na zmianę chodziła na rockowe koncerty i uprawiała mnóstwo seksu. Jedno i drugie pokazano z detalami i naprawdę – to były prawdziwe rockowe koncerty i prawdziwy seks. Niestety nie wyszła z tego żadna nowa jakość. Elementy nie scaliły się w jedność – dalej były mieszaniną koncertowych piosenek (które przecież można obejrzeć w dziesiątkach filmów z rejestracjami koncertów) i scen seksu (od których aż się roi w internecie). I niestety, trochę podobnie jest tutaj – to niby miała być historia miłości opowiedziana głównie poprzez seks, a dostaliśmy mało spójne dwa naprzemienne elementy: sporo dobrego seksu i słabą opowieść. [video-browser playlist="719823" suggest=""] Jest coś takiego w Paryżu, że przyciąga filmy odważne seksualnie. To tu przecież (jak sama nazwa wskazuje) miało miejsce „Ultimo tango a Parigi”, to tu rozgrywają się „The Dreamers”, w których pierwszy raz pokazała się Eva Green... Paryż to miasto miłości. Najróżniejszej, jak nam próbuje dowieść Noe – od zwykłej miłości pary zakochanych przez trójkąciki z sąsiadką i kluby z orgiami po seksualne eksperymenty (i wszystko to pokazano z detalami). Acz paradoksalnie jedyne sceny, w których na ekranie dzieje się coś naprawdę interesującego, to dwie rozmowy z pewnym francuskim policjantem. Poza tym jest pretensjonalnie i wręcz nudno. Cała główna opowieść może jest w stanie zainteresować ludzi ledwie pełnoletnich (no bo młodsi z racji prawnych tego filmu nie powinni oglądać). Emocje przeżywane przez głównego bohatera są jakieś mało wiarygodnie, a jego wewnętrzny monolog – nijaki i mocno teatralny. Reżyser próbuje to jakoś dodatkowo rozkręcić przy pomocy achronologicznej konstrukcji całej opowieści, ale niewiele to daje. Co ciekawe, sama klamra fabularna "Love" przypomina słynny polski film sprzed ćwierć wieku - „Porno” Marka Koterskiego. To również wspomnienia bohatera, który - dziś uwięziony w klatce odpowiedzialności za rodzinę - wspomina swe dawne seksualne życie. W „Porno” było znacznie więcej wspomnień różnych dawnych miłostek, za to w „Love” jest znacznie więcej porno... Czy warto więc iść na „Love ” do kina? Jeśli macie dwadzieścia lat i szukacie prawd życiowych – może Wam się to spodobać. Jeśli lubicie po prostu ładne panie na dużym ekranie – również. Pan (nie żebym się znał) też chyba niczego sobie. Na seansach 3D trzeba uważać, bo złudzenie, że pan tryska wprost na nas, jest naprawdę profesjonalne. A poza tym – nic specjalnego. Miną pewnie 3-4 lata i kolejny filmowiec wpadnie na pomysł, by zaszokować wszystkich, pokazując autentyczny seks na ekranie. I pokaże. I oby miał jakiś lepszy pomysł na to, co pokazać poza samym seksem.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj