Film, który zaproponował nam reżyser, ocieka niczym nieskrępowanymi scenami seksu i nagości. Akt płciowy gra główną rolę przez całe półtorej godziny seansu, a gdyby tak zastanowić się nad tym, co oferuje ten film poza nim, okazałoby się, że mamy kłopot ze znalezieniem odpowiedzi. Fabuła jest do bólu prosta – miał chłopak dziewczynę, wyjątkowo dobrą w łóżku, jednak zdarzyło mu się zdradzić ją z inną, z którą wcześniej obydwoje zabawiali się w trójkącie. Pech chciał, że efektem skoku w bok stało się dziecko, przez co jego jedyna miłość odeszła, a on sam stoczył się w rutynę bycia ojcem i pozostały mu tylko płomienne wspomnienia. Właśnie owe wspomnienia zajmują największą część filmu. Już w scenie otwierającej mamy długie ujęcie masturbacji, które trwa, trwa i trwa, pozostawiając widza w pewnej niezręczności. To wciąż tylko zapowiedź tego, co będzie działo się dalej – orgie, zabawy z transseksualistami, ale także surowe i pozbawione emocji sceny mechanicznego seksu między Murphym a Omi, które ubarwia jedynie dźwięk trzeszczącego materaca. Miało to oczywiście skontrastować relację, w jaką chłopak się uwikłał z Electrą, tą jego jedyną i prawdziwą miłością. Twórcy przedstawili nam chyba wszystkie możliwe aspekty życia płciowego człowieka, dbając również o różnorodność pozycji w poszczególnych aktach. Osobiście nie wiem, w którym miejscu podobnych ujęć należy podziać oczy, by wyciągnąć z tego filmu jego kunszt i głębię. Nie dostrzegam takowej i opowiadam się raczej po stronie przeciwników niż zwolenników tego typu kina. No, może też nie aż tak całkiem skrajnych przeciwników – muszę przyznać, że kolorystyka, montaż i muzyka były w tym obrazie naprawdę ładne.
fot. Wild Bunch
Tytułowa miłość została nam przedstawiona jedynie w aspekcie fizycznym. Można ufać głównemu bohaterowi, że rzeczywiście kochał swoją byłą dziewczynę Electrę, jednak nie zapewniają nas o tym żadne inne sceny, niż te związane z seksem. W swojej codzienności Murphy zatracony jest w nostalgii czy nawet melancholii, poznajemy go jako znudzonego życiem, zrezygnowanego i wyjątkowo irytującego człowieka bez jakiegokolwiek wyrazu. Dopiero po czasie dowiadujemy się, o co tak naprawdę poszło i niestety przyznam, że retrospekcje nie były wystarczająco satysfakcjonujące. Nie odnalazłam w fabule nic, co uzasadniałoby takie rozbicie głównego bohatera, który potrafi jedynie wisieć na słuchawce telefonu lub leżeć plackiem na materacu i smętnie dumać nad tym, co bezpowrotnie przeminęło. Wydaje się zatem, że Murphy jest zupełnie nieprzygotowany do życia innego niż to łóżkowe, przez co staje się mało autentyczny. Fabuła skupia się głównie na jego emocjach, zatem trudno ocenić dwie pozostałe bohaterki i codzienność, jaką prowadzą – choć po Omi, która urodziła dziecko Murphy’ego, widać pewną dojrzałość. To logiczne – przypadła jej w końcu nowa rola matki. Electra zaś pozostaje wspomnieniem również dla widza i nie poznajemy jej wcale w fabule bieżącej. Film można łatwo podzielić pod względem estetycznym – sceny, w których główni bohaterowie uprawiają miłość, przedstawione są w gęstej, niemal wyczuwalnie dusznej atmosferze, wśród gry świateł, cieni i najczęściej w czerwonych barwach. Wszystkie inne natomiast są zupełnie naturalne – czy to w plenerze, czy w pomieszczeniach – bohaterom towarzyszy jasne światło i jasne kolory. Momentami barwy przybierają ponury i zielonkawy odcień – głównie w ujęciach, w których Murphy zmaga się z depresją, snując się po swoim domu wśród płaczu dziecka. I to właśnie te codzienne ujęcia zdają się być przerywnikami dla czerwonych, nie odwrotnie. Film dużo na tym traci – wystarczyłoby rozwinąć nieco wątek fabularny, a nie tylko żywą akcję przyrodniczą, a odbiór zupełnie by się zmienił. Ileż można patrzeć na ludzi w łóżku – choć od rozpoczęcia film rzeczywiście miał potencjał by zaintrygować i zaciekawić, nie mija wiele czasu, aż zwyczajnie zaczyna to widza nudzić. Oczywiście opowiedzenie sensownej historii wymagałoby jednocześnie większego zaangażowania ze strony aktorów – o ile Aomi Muyock rzeczywiście ma w sobie pewną iskrę charyzmy, o tyle partnerujący jej Karl Glusman gra w strasznie drewniany sposób, udowadniając tym samym, że jedynym, co ma do zaoferowania, jest umięśnione ciało.
fot. Wild Bunch
Mamy tu do dyspozycji ciekawe ujęcia, w głównej mierze statyczne. Kamera bacznie obserwuje kochanków, dbając o to, by z każdej strony ukazać nam na czym polega seks i nie pominąć przypadkiem żadnego detalu. Warto zauważyć, że w najmniejszy sposób się przy tym nie narzuca – po prostu relacjonuje akcję, stojąc spokojnie nieopodal. Ujęcia, jakie stosuje reżyser, bywają naprawdę długie, a na płaszczyźnie montażowej brak większych zawirowań, co daje efekt schludnego i dobrze dopracowanego technicznie obrazu. I właśnie tutaj pojawia się kluczowa różnica, która niejako uniemożliwia Love zaklasyfikowanie się do kategorii czystego porno; choć tak naprawdę patrzymy tu na seks, jest to seks pełen emocji, przedstawiony niemalże na piedestale, niczym akt najwyższej sztuki, do jakiej zdolny jest człowiek. Nie ma to żadnego związku z płytkością filmów pornograficznych, mających na celu jedynie rozładowanie napięcia seksualnego.  Niestety, dopięcie kwestii estetycznych na ostatni guzik wciąż nie sprawia, że film — jak za dotknięciem magicznej różdżki – staje się dobry. Love ocieka płynami ustrojowymi. Sama nazwa filmu zapisana jest w czołówce i na płycie DVD wymowną bielą, która zdaje się spływać z liter w dół. Plastikowe opakowanie dodatkowo zabezpieczono tekturowym pudełkiem – zdaje się, że po to, by ewentualny wrażliwszy odbiorca mógł uniknąć zgorszenia się. Tekturka prezentuje się bowiem schludnie, w głębokiej czerwieni, z małym tylko dopiskiem – film wyłącznie dla widzów dorosłych. Wystarczy jednak ją zdjąć i otworzyć pudełko, a ukaże nam się zdjęcie głównych bohaterów w scenie łóżkowej, które przyozdabia płytę. Niestety w samym DVD nie ma na czym zawiesić oka – poza opcją wyboru scen i startu filmu nie otrzymujemy zupełnie nic. A z resztą – w tym wypadku sceny zza kulis chyba nie wydają się do końca potrzebne. Podsumowując, film był po prostu nudnawy, za długi i zbyt płytki pod względem fabularnym. Jedynym, co zatrzymało mnie przy ekranie, były pomysłowe ujęcia i pewna estetyka wizualna i dźwiękowa. Łatwo wyciągnąć średnią z czegoś, na co składa się połowa dobra i połowa słaba – stąd też sprawiedliwe 5/10.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj