To chyba nie do końca jest powieść przygodowa. Klasyczna książka fantastyczna też z całą pewnością nie. Utopia? Antyutopia? Trudno to rozstrzygnąć. Dzieło hiszpańskiego autora, Andresa Ibáñeza, wymyka się wszelkim klasyfikacjom. Jest to miks wielu książek, które już czytaliście i równocześnie książka jedyna w swoim rodzaju i niepowtarzalna.
Od pierwszych stron powieści, być może będziecie mieli wrażenie, że ta historia coś wam przypomina. To być może zależy tylko i wyłącznie od tego, czy kiedykolwiek widzieliście serial Lost. Wszystko bowiem w obu przypadkach zaczyna się od katastrofy samolotu, który rozbija się na pozornie bezludnej wyspie. Ale czy to aby na pewno jest wyspa? Może raczej sen? Iluzja? Albo jakaś alternatywna rzeczywistość? Teorie można by mnożyć, faktem jednak jest to, że wyspa ta, podobnie jak w przypadku Zagubionych, jest jakby żywym bytem, który jednych próbuje zniszczyć, a innych obdarza specjalnymi względami. Podobieństw między serialem a książką jest jeszcze więcej. W dziele Andrés Ibáñez spotkamy starych znajomych, którzy będą co prawda nazywać się inaczej, ale z pewnością zostali stworzeni z myślą o bohaterach, takich jak John Lock, Jack Shephard czy Sawyer. Poza tym sama struktura powieści przypomina tę z telewizyjnego hitu. Przeszłości miesza się z teraźniejszością, a rzeczywistość ze snem. Mimo wszystko nie jest to kalka serialu. Brilla, mar del Eden to coś znacznie więcej – więcej egzotyki, więcej brutalności i jeszcze więcej zagubienia.
Przeczytałam gdzieś, że książki dzielą się na te, w których świecie chcesz zamieszkać, i na te, które nie zostawiają ci wyboru. Powieść Ibáñeza z pewnością można zaliczyć do tego drugiego typu. Czytając ją, stajemy się jednym z bohaterów, wędrujemy przez labirynt zagadek i niedopowiedzeń, rozkoszujemy się intensywnością przeżyć i smaków, jesteśmy równocześnie zaciekawieni i przerażeni. Rozbitkowie z samolotu po przybyciu na wyspę są równie zdezorientowani i niepewni tego, co ich czeka. My, mamy nad nimi tę przewagę, że znamy już historię Zagubionych, więc możemy spodziewać się wszystkiego co najgorsze. Oni wciąż łudzą się, że ktoś przybędzie im z pomocą, my wiemy, że wyspy nie sposób odnaleźć, jeśli nie zna się właściwej drogi. Wyspa, jak już wspominałam, to miejsce wprost niesamowicie fantastyczne. Na pewno nie zawiodą się ci z was, którzy są fanami historii o takich dzikich, egzotycznych miejscach. Każdy znajdzie tam coś dla siebie – od niebieskich olbrzymów, przez uzbrojonych po zęby partyzantów, aż po łąkę, która pojawia się i znika, niczym Pokój Życzeń w Hogwarcie. Liczba bohaterów i wątków również nie powinna was zawieść. Bez znaczenia czy wolicie czytać raczej o metafizycznych przeżyciach rodem z indiańskich plemion, problemach twórczych znanych pisarzy, czy bezwzględności japońskich sekt. Lśnij, morze Edenu dla każdego może lśnić zupełnie inaczej.
I znów muszę wrócić na moment do Zagubionych. Jeśli nawet nie oglądaliście tego serialu, to na pewno spotkaliście się z opiniami, że jego zakończenie okazało się kompletną porażką. Ibáñez w pewnym momencie robi znaczący zwrot i oddala się od fabuły Lost. W jego opowieści od samego początku znaczącą rolę odgrywają Indie. Choć może nie sam kraj, a raczej styl życia, jaki się z nimi wiąże, czyli joga, mantra, odpowiednia dieta. To wszystko prowadzić ma, rzecz jasna, do ostatecznego wyzwolenia. Wyspa w pewnym momencie staje się metaforą tej alternatywnej ścieżki życiowej, ucieczką od presji rzeczywistego świata i dążeniem do samopoznania. Uwaga, od tego momentu nie obejdzie się bez filozofowania, które być może skłoni was do jakichś głębokich przemyśleń. Choć równie prawdopodobne jest to, że uznacie je po prostu za wymysły szaleńca.
Lśnij, morze Edenu to książka dziwna i nie zawsze łatwa. Z pewnością także nie jest to książka dla każdego. Jeśli wymagacie od fabuły logicznego ciągu zdarzeń, a wszelkim abstrakcjom mówicie stanowcze nie, to lepiej odpuście sobie tę pozycję. Jeśli natomiast nad podróż z punktu A do punktu B przedkładacie szaloną wyprawę pełną niezaplanowanych przystanków i przygód, to nie możecie tego nie przeczytać. Wydawnictwo Rebis zapewnia, że jest to literacka eksplozja i rzeczywiście trzeba przyznać im rację. Jest to eksplozja smaków, kolorów i krajobrazów, ale też, a może przede wszystkim – uczuć i myśli.