Malcolm i Marie to kolejne po Euforii artystyczne spotkanie Sama Levinsona i Zendayi. Przyznam szczerze, że kiedy aktorka po raz pierwszy pojawiła się na ekranie filmowej produkcji, nie mogłam oprzeć się wrażeniu, iż znów widzę serialową Rue. Szybko okazało się, że moja intuicja nie jest błędna - Zendaya wciela się bowiem w rolę byłej narkomanki. Czy Marie i Rue można na pewnej płaszczyźnie odczytywać jako tę samą postać – czy Marie to Rue po latach? Ta kwestia wydaje się być jednak jeszcze bardziej ciekawa, gdyż w przypadku nowej produkcji Levinsona w grę dodatkowo wchodzi autotematyzm filmowy, a na horyzoncie pojawia się jeszcze jeden kandydat na alter ego Levinsona. O tym jednak za chwilę.   Film rozpoczyna świetna, dynamiczna scena rozgrywająca się przy dźwiękach Down And Out In New York City Jamesa Browna. Ale to Los Angeles jest miejscem, w którym właśnie spełniają się marzenia Malcolma. Film, który wyreżyserował, tego wieczoru został świetnie przyjęty, a widzowie i krytycy niemalże jedli mu z ręki. Po powrocie z premiery do wynajętego domu w Malibu, będący w szampańskim nastroju mężczyzna pragnie, by ten szczególny wieczór trwał jak najdłużej, a w oczekiwaniu na pierwsze recenzje tańczy i raczy się kolejnymi drinkami. Tym, co psuje mu chwile triumfu jest jednak Marie, która nie podziela jego ekstatycznego nastroju. Szybko dowiadujemy się dlaczego. Levinson wprowadza nas bowiem w intymny świat bohaterów, a skrywane przez nich urazy ujrzą światło dzienne w rozgrywającym się w (niemalże) czterech ścianach dramacie. Reżyser za sprawą scenariusza do Malcolm i Marie serwuje nam serię świetnie umiejscowionych zaskoczeń. Najpierw dowiadujemy się, dlaczego właściwie Marie jest zła: Chociaż miała ogromny wpływ na powstanie i kształt filmu, opartego – dodajmy – na jej życiu – na premierze nie doczekała się od Malcolma słowa „dziękuję”. Cała sytuacja nie jest jednak tak czarno-biała, jak mogłoby się wydawać, a naprzemienne wypowiedzi bohaterów przeciągają naszą sympatię to na stronę Marie, to na stronę Malcolma. Raz podzielamy racje i perspektywę bohatera, raz bohaterki, a wiemy, że za chwilę może paść nowa informacja, która zmieni nasze postrzeganie całej sytuacji. Levinson funduje więc widzom i bohaterom swoistego rodzaju huśtawkę – raz jedno, raz drugie jest górą. Taki pomysł prowadzenia akcji i odsłaniania informacji świetnie sprawdził się w tej produkcji i dzięki niemu śledzimy ten oparty głównie na dialogach i monologach film z zaciekawieniem od początku do niemalże końca. Niemalże – gdyż ostatnie sceny są już trochę nużące, a my doskonale wiemy, jak będzie brzmiało ostatnie słowo wypowiedziane w filmie. Sam scenariusz i ukazana w nim relacja miłość – nienawiść są jednak bardzo udane, związek bohaterów jest interesujący, a Levinson za sprawą tego filmu po raz kolejny udowadnia, że doskonale potrafi portretować ludzkie relacje i świetnie wchodzić w psychologię postaci. Z fascynacją oglądamy bowiem, jak bohaterowie na przemian się ranią, a chcąc ochronić siebie przed kolejnym atakiem, uderzają w najczulsze punkty drugiej osoby. Paradoksalnie ciągle mamy jednak świadomość, jak bardzo się kochają. I chociaż to Levinson jako autor scenariusza i reżyser jest w głównej mierze odpowiedzialny za kształt filmu Malcolm i Marie, to dużego wkładu nie można odmówić i odtwórcom głównych (jedynych z resztą) ról. Zendaya i John David Washington świetnie pasują do powierzonych im kreacji. Zdecydowanie lepiej jednak wypadają w scenach konfliktów, w których czuć energiczny przepływ energii, niż w scenach zbliżeń, w których brakuje trochę chemii między aktorami. Tych scen nie ma jednak na tyle dużo, by wpłynęło negatywnie na całość filmu. W filmie bez trudu dostrzeżemy znane mam już „ulubione”, autobiograficzne tematy Levinsona – depresja i uzależnienie od narkotyków. Z uwagi na postać Malcolma, który jest reżyserem, wydaje mi się, że w przypadku tej produkcji Levinson niejako na te dwie postaci rozpisał samego siebie, przez co film wydaje się być jego osobistą wypowiedzią o byciu artystą. O tym jednak za chwilę. Samą zaś Marie z uwagi na narkotykową przeszłość i portretowanie przez Zendayę można niejako postrzegać jako starszą wersję Rue z Euforii. Moim zdaniem takie połączenie tych dwóch produkcji jest ciekawe. Można by oczywiście zarzucić reżyserowi, że w swojej twórczości kręci się w obrębie tych samych tematów. Pytanie, czy to rzeczywiście źle? Wydaje mi się, że mamy do czynienia nie tyle z monotematycznością, co autentyzmem (tak tak, to „słówko dnia” z Malcolma i Marie). Levinson porusza się w obrębie tematów, które zna najlepiej, przedstawia je jednak z innych stron, według nowego pomysłu. Jak wspomniałam, jednym z głównych tematów filmu jest bycie artystą – to w końcu film o filmowcu i o jego muzie. Malcolm i Marie stanowi niejako portret człowieka sztuki, nieprzeciętnej jednostki. Zabawnie, atrakcyjnie ukazuje pewnego rodzaju ekscentryczność czy przewrażliwienie właściwe artystom. To, jak źle znoszą porażki, ale jeszcze gorzej sukcesy. Levinson nie wnosi co prawda pod tym względem nic nowego, nie odkrywa przed nami nic, czego byśmy wcześniej nie wiedzieli, lecz w sposób fascynujący pokazuje emocjonalną zakulisowość filmu. Jeśli zaś chodzi o sam temat tworzenia, to szczególnie jedna kwestia poruszona przez reżysera skłania do pewnych rozważań. Film stawia pytanie, na ile, czy i kiedy artysta jest złodziejem czyichś doświadczeń. Rozprawia o czerpaniu przez twórców z prawdziwego życia, o wykorzystywaniu czyjegoś nieszczęścia, czyjejś prawdy, czyichś emocji, dramatów dla własnych korzyści – dla sławy, uznania, pieniędzy. W Malcolm i Marie dostajemy wariant szczególny, bo osobą „wykorzystaną” jest osoba najbliższa.
fot. Netflix
Niewątpliwym walorem filmu Levinsona jest też to, że wśród wszystkich emocji zawartych w dziele znalazło się i miejsce na motywy czy sceny naprawdę zabawne. Jednymi z nich są te, w których Malcolm wyśmiewa analizowanie filmów przez krytyków przez pryzmat tożsamości twórcy. W filmie sprawa dotyczy konkretnie kwestii rasowych. Bohater komicznie szydzi z recenzji, której autorka zbytnią uwagę poświęca temu, że Malcolm jest czarny. Kpi z dorabiania i doszukiwania się niepotrzebnej teorii, kiedy film ma być po prostu filmem, historią. Jak sam mówi - film potrzebuje serca, ekscytacji i tajemnicy, a nie interpretacji przez tożsamości twórcy. I oczywiście trudno się z nim nie zgodzić. Lecz chociaż Malcom opowiada się niejako za tym, co Roland Barthes postuluje w eseju Śmierć autora o nieodczytywaniu dzieła przez doszukiwanie się autorskich intencji, to paradoksalnie w przypadku filmu Levinsona nie da się tego zastosować. Za dużo wiemy o reżyserze, o jego doświadczeniach, by Malcolma i Marie oddzielić od samego twórcy. Malcolm i Marie to udany, kameralny, a ze względu na estetykę oraz muzykę jazzową momentami i nastrojowy film. Chociaż relacji typu miłość – nienawiść czy portretów artystów i związanych z nimi trudów w związkach widzieliśmy w kinie już sporo, to produkcja Sama Levinsona jest warta uwagi. Dzięki klimatowi, świetnemu prowadzeniu akcji i reżyserii autorskie dzieło Levinsona ogląda się z przyjemnością. To film, który śmiało można polecić – i to nie tylko (choć szczególnie) fanom Euforii.  
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj