Mamy tylko dziś to niespieszny komediodramat, którego głównym bohaterem jest Charlie Berns (w tej roli Billy Crystal, reżyser produkcji), były komik, obecnie scenarzysta klubu komediowego. Mężczyzna w dużym stopniu poświęca się swojej pracy, choć dziś już nie daje mu ona takiej frajdy i satysfakcji jak kiedyś. Gdy pewnego dnia na jego drodze staje Emma Payge (Tiffany Haddish), do rutynowej codzienności Charliego wkradają się zupełnie nowe doświadczenia - ekscentryczna i żyjąca chwilą dziewczyna stanowi zupełne przeciwieństwo starszego pana i to właśnie ona uświadamia mu, że to, co najważniejsze, dzieje się właśnie dziś. Film już na pierwszy rzut oka budzi skojarzenia z serialem The Kominsky Method - zarówno w jednej, jak i w drugiej produkcji mamy do czynienia ze smutną, acz nieuniknioną wizją przemijania; w dodatku zarówno w filmie, jak i serialu główną postacią jest były aktor, którego popularność już raczej przeminęła. Pełnometrażowa produkcja (również z racji okrojonego czasu ekranowego w porównaniu do serialu) skupia się jednak na konkretnym aspekcie starzenia się - mianowicie na demencji, która zaczyna doskwierać Charliemu. Choć jeszcze chwilę temu brał wszystko za pewnik i wydawało mu się, że na wszystko ma czas, teraz z przykrością zdaje sobie sprawę, że już za chwilę może to wszystko bezpowrotnie utracić. Początkowo film wydaje się pozytywny - starszy pan jest uroczy w swojej nudnej codzienności, a jego nowa szalona przyjaciółka Emma stanowi źródło komicznych zwrotów akcji, stawiając na głowie każdy światek, w którym zawita (od mieszkania Charliego po żydowską społeczność, do której należy jego rodzina). Haddish fajnie odgrywa swoją rolę i ewidentnie się nią cieszy - aktorka dobrze czuje się przed kamerami, a jej poczucie humoru autentycznie bawi widza - to postać, którą da się lubić. Nie mija jednak połowa filmu, a nastrój powoli zaczyna się zmieniać - zabawne momenty ustępują poważniejszym, bardziej nostalgicznym refleksjom. Co ważne, mimo tego, że nie jest to raczej kino górnolotne, a część wątków łatwo można przewidzieć, seans upływa bardzo przyjemnie, a niektóre sceny rzeczywiście wzruszają. Twórcy większy nacisk położyli na zbudowanie osobowości Charliego - przez blisko dwie godziny trwania filmu możemy wyrobić sobie o nim konkretne zdanie, otrzymujemy dużo informacji, które składają się na spójny portret. Billy Crystal gra bardzo statycznie - chyba tylko w jednej scenie (prowokowanej z resztą napadem choroby), może sobie pozwolić na większą ekspresję. Jego powolny styl bycia jest też dopełniony kontrastującymi retrospekcjami, w których obserwujemy przeszłe wydarzenia oczami młodego jeszcze komika. Pomysł na te retrospekcje oceniam jako udany - pojawia się w nich oczywiście wątek wielkiej i utraconej już miłości, ale też czuć dużo beztroski, przez co momentami robi się ciepło na sercu. Z ekranu, mimo smutnego rdzenia tej opowieści, bije dużo pozytywnej energii i nadzieja - historia ewidentnie ma w sobie coś z rodzaju "feel good movie". Mimo całej sympatii, fajnej chemii między Emmą a Charliem i kilku zabawnych scen, scenariusz filmu jest raczej prosty - momentami rzekłabym nawet, że uproszczony. Produkcja w dużym stopniu opiera się na trudnym wątku relacji rodzinnych Charliego, jednak czuję w tym pewien niedosyt - biorąc pod uwagę liczbę i formę retrospekcji, mam wrażenie, że nie wszystko zostało tu należycie dopowiedziane, jakby twórcom zabrakło czasu na domknięcie i poprowadzenie niektórych wątków. Zbyt mało przekonujące są dla mnie także stosunki między Charliem a jego dorosłymi dziećmi - relacja między tą trójką jest trochę naciągana, a wątek braku wybaczenia wyprowadzono tu na zbyt płytkim gruncie, by można w to było naprawdę uwierzyć. Podobnie z resztą sama postać Emmy: dziewczyna jest tu stereotypowym aniołem stróżem, wzięła się znikąd, a jej historia jest ważna tylko na tyle, na ile potrzebuje jej wiodący wątek Charliego - poza tym bohaterka praktycznie nie funkcjonuje samodzielnie. Trzeba jednak pamiętać, że film nie jest studium psychologicznym, a jedynie lekką, dającą nadzieję opowieścią o tym, że w życiu ważne są tylko chwile. Ten wydźwięk faktycznie bije z ekranu najmocniej i koniec końców to on zaważa na pozytywnym odbiorze produkcji. Mamy tylko dziś to film o czytelnym i uniwersalnym morale - nada się na wolny wieczór, jeśli akurat macie ochotę trochę się powzruszać. Przyzwoicie zagrany, przyjemny w odbiorze, nieskomplikowany i łatwo przyswajalny - przy tych cechach da się przymknąć oko na niektóre niedociągnięcia czy ewentualną patetyczność, która momentami się pojawia. Prostota tej historii jest ujmująca i tak naprawdę to wystarczy, by cieszyć się seansem.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj