Siódmy odcinek Mare z Easttown przyniósł niezwykle zaskakujące zakończenie. Finał produkcji HBO odsłonił wszystkie tajemnice związane ze śmiercią Erin i udowodnił, z jak bardzo przemyślanym scenariuszem mieliśmy do czynienia. Wszystkie kwestie, które do tej pory jawiły się jako niejasne, w dzisiejszym epizodzie mogliśmy zobaczyć w innym świetle. Porozrzucane puzzle, tropy i strzępki informacji stworzyły klarowny obraz. Zamknięcie serialu nie rozczarowało, choć mogło zdziwić swoją małą spektakularnością – poszło bowiem w nieco innym kierunku, niż moglibyśmy przypuszczać. Zaskoczył również ogromny ładunek emocjonalny. Początek finału przyniósł odpowiedzi na pytania, z którymi zostawił nas przedostatni epizod. Nasze podejrzenia okazały się słuszne - to nie Billy zabił Erin. Dzięki zdjęciu pochodzącemu z pamiętnika dziewczyny, jasne stało się, że ojcem DJ-a jest John, który miał romans z nastolatką. Chociaż Brad Ingelsby zaspokaja naszą ciekawość, to nie da się ukryć, że na początku nie jest to najbardziej zaskakujące rozwiązanie – wręcz przeciwnie, właśnie takie odpowiedzi wydawały się najbardziej prawdopodobne. Wyjaśnienie śmierci Erin, zaproponowane na początku epizodu, można było przyjąć jako akceptowalne i logiczne, lecz jednocześnie nieco rozczarowujące. To wszystko twórcy pozwolili nam już przecież wcześniej przewidzieć. Gdyby więc na nim serial poprzestał, moglibyśmy mówić o dość przeciętnym zamknięciu serii. Tak się jednak nie stało. Znając dotychczasowy świetny poziom, jaki reprezentowała produkcja Mare z Easttown, mogliśmy spodziewać się jeszcze jednego, ostatecznego i mocnego zwrotu akcji, który wszystko ukazałby z innej perspektywy. I tak właśnie się stało.
fot. HBO
W finałowym epizodzie Brad Ingelsby w sposób bardzo sprytny stopniowo podkopywał wiarę w to, że John zamordował Erin, co było świetną strategią i pomysłem na końcowy epizod. Pojawiało się coraz więcej nieścisłości – w zeznaniach Johna nie wszystko grało (jak mógł nie zapamiętać wyglądu broni?). Dziwiło też zachowanie Lori, która zgodziła się zająć dzieckiem męża i jego kochanki, a także kryła niewiernego delikwenta. Pojawiła się więc myśl, że może to Lori, do tej pory będąca poza jakimkolwiek podejrzeniem, stała za zabójstwem nastolatki. Prawda okazała się jednak o wiele bardziej zaskakująca. Za śmiercią Erin stało… dziecko Johna. Całe zajście zostało świetnie umotywowane i tłumaczy zachowanie rodziców – Johna i Lori, dla których dobro syna i jego ochrona stały się wartościami nadrzędnymi. Ważniejszymi niż moralność, prawda czy sprawiedliwość. Rozwiązanie wątku detektywistycznego okazało się jednak zaskakujące nie tylko dlatego, że pod względem czysto fabularnym przyniosło możliwie najbardziej niespodziewaną odpowiedź. Taki finał pozwolił zaistnieć nieoczekiwanym, trudnym emocjom. Zazwyczaj pojmanie sprawcy przynosi widzom seriali pewien rodzaj satysfakcji, dając wrażenie, że sprawiedliwości stało się za dość. W końcu ten, kto zabił, musi ponieść karę. W przypadku Ryana sytuacja wygląda zupełnie inaczej. Widzimy przecież tylko przestraszone dziecko, które w gruncie rzeczy miało dobre intencje – nie chciało nikogo zabijać, a jedynie ratować własną rodzinę. A będąc mimowolnym sprawcą, stało się także ofiarą całej sytuacji. Moment, w którym Mare wraz z innymi funkcjonariuszami idzie po chłopca, w pełni świadomego, że detektywi już wiedzą, co się stało, rozdziera serce. W przypadku Mare z Easttown mamy więc do czynienia ze sprawcą, którego nie sposób winić, a do którego można czuć jedynie głębokie współczucie i empatię. Choć więc Mare doszła do prawdy, finał nie przynosi ukojenia. To zakończenie w gruncie rzeczy trudne i smutne dla wszystkich – zarówno dla postaci, jak i widzów. Finał sprawy zabójstwa świetnie kontrastuje zaś z finałem sprawy zaginięcia Katie Bailey. Obie sprawy przyniosły silne, lecz różne emocje, a w finale serialu więcej było wzruszeń niż napięcia.  
fot. HBO
Finałowy odcinek serialu Mare z Easttown przyniósł udane zakończenie nie tylko wątku detektywistycznego, ale również drugiej najważniejszej kwestii – osobistych zmagań Mare - i wszystkich obyczajowych perypetii związanych z mieszkańcami. W sposób należyty i przynoszący satysfakcję zamknięto kwestie związane z diakonem Markiem, ukazano dalsze losy Katie Bailey, podjęto temat operacji DJ-a czy wyjazdu Siobhan na studia. Każde z tych minizakończeń wnosi do szarego, depresyjnego Easttown nadzieję i światło. Brad Ingelsby pokazał zaś, że mieszkańcy, którym we wcześniejszych odcinkach poświęcił tyle uwagi, są pełnoprawnymi bohaterami tej historii. Patrząc na fabułę całościowo, dostrzegamy, jak dobrze pod względem konstrukcyjnym przemyślana była ta produkcja. Pozytywne i pełne nadziei okazało się również zakończenie wątku życia prywatnego Mare. Choć Richard wyjechał z miasta, w pożegnaniu bohaterów dało się odczuć, że nie żegnają się na zawsze, a i ich relacja ma jeszcze przed sobą przyszłość. Być może teraz bohaterka wreszcie zmierzy się z traumą i przeżyje żałobę po śmierci syna, którą odsuwała od siebie kilka lat. Ostatnia scena - będąca potwierdzeniem tego, że i Mare stała się postacią, która zmierza ku jasności - jest prosta, ale może zostać uznana za satysfakcjonującą. Wątek osobisty Mare jest w pewien sposób wartościowy również ze względu na ważną, uniwersalną myśl. Trzeba nauczyć się wybaczać samemu sobie. Bez tego bowiem nie sposób ruszyć w życiu na przód. Ostatni odcinek Mare z Easttown uważam za bardzo dobre zwieńczenie całej serii. Należytą uwagę, zgodnie z tytułem, poświęcono nie tylko śledztwu, ale głównej bohaterce oraz samemu miasteczku. Mieszkańcom, którzy - jak to podczas kazania stwierdził diakon Mark - są wspólnotą. I koniec końców to liczy się najbardziej. Ze światem Easttown, pomimo trudnych emocji, żegnamy się więc pełni nadziei i ciepła w sercu.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj