Mare z Easttown z odcinka na odcinek bardziej zaskakuje i angażuje widzów, a detektywi tworzą coraz lepiej zgrany duet. W 4. epizodzie działo się naprawdę sporo - poznaliśmy przełomową informację, a urocza Bunia skradła całą naszą sympatię.
Połowa serialu Mare z Easttown już za nami, a z każdym kolejnym epizodem rzeczywistość małego miasteczka wciąga nas coraz bardziej i coraz lepiej się w niej odnajdujemy. Wraz z nastaniem czwartego odcinka cieszymy się więc, że jesteśmy bliżej poznania prawdy, lecz jednocześnie ubolewamy nad tym, że i koniec serialu zbliża się coraz większymi krokami. Takie sprzeczne emocje są jednak właściwe jedynie najlepszym produkcjom – a o tym, że Mare z Easttown taką jest, zdążyliśmy się już przekonać. Tego też dowodzi najnowszy odcinek.
Do końca serialu nie zostało już wcale dużo czasu, twórcy nie mogli więc pozwolić sobie na zbyt długie odsunięcie od śledztwa granej przez Kate Winslet bohaterki. Nikogo nie dziwi więc, że Mare, która nigdy nie odpuszcza, wbrew poleceniom przełożonego kontynuuje dochodzenie, a jej decyzja została odpowiednio umotywowana zaginięciem kolejnej nastolatki. Trzeba przyznać, że jeśli chodzi o wątek detektywistyczny, sprawy mocno poszły na przód. Wraz z nowymi informacjami pojawiają się jednak kolejne niewiadome. Co ciekawe, sama przeszłość Erin skrywa więcej tajemnic, niż moglibyśmy przypuszczać. Choć jednak fakty z jej życia zaskakują, to są w pełni umotywowane – widzimy, iż pomysł prostytuowania wynikał z desperackich prób uzyskania funduszy na operację dziecka. Specjalnym zaskoczeniem nie okazał się oczywiście fakt, iż ani Dylan, ani Frank nie jest ojcem dziecka Erin. W zaistniałej sytuacji pojawia się jednak pytanie - kto nim jest? Do głowy mogą przychodzić nam różne odpowiedzi, włącznie z pomysłami kazirodczymi. Dajmy się jednak zaskoczyć kolejnym odcinkom.
Najsilniejszych emocji w czwartym odcinku niewątpliwie dostarczył nam wątek matki zaginionej Katie. Twórcom udało się obudzić w widzach głębokie współczucie dla kobiety, której każdy dzień przepełnia niewyobrażalny niepokój o zaginioną córkę i nadzieja, że może jeszcze żyć. Całe życie tej kobiety kręci się wokół tej jednej myśli - nie ma ani minuty, podczas której bohaterka mogłaby choć na chwilę odpocząć, przestać się martwić. Jak w takiej sytuacji pozostać przy zdrowych zmysłach? Twórcy świetnie ukazali ten praktycznie niemożliwy do zniesienia stan. Sama sytuacja z Freddym, oprócz tego, że dostarcza sporo napięcia, ukazuje, iż matka skłonna jest zaryzykować wiele, by sprawdzić nawet najmniej prawdopodobny trop. Dzięki temu odcinkowi z większym zrozumieniem i empatią podchodzimy do bohaterki, na którą wcześniej momentami patrzyliśmy mniej przychylnie jako na osobę, która jedynie dokłada Mare zmartwień.
Finalne zaskoczenie, które zaserwowano nam w 4. odcinku, przebiło jednak wszystkie dotychczasowe zwroty akcji. Informacja o tym, że Katie żyje, a za zaginięcie kolejnej dziewczyny odpowiedzialny jest ten sam sprawca, nie tylko umożliwia szczęśliwy finał, ale jednocześnie nam, widzom, przynosi jakiś rodzaj satysfakcji i pociechy, że te wszystkie działania niestrudzonej matki Katie nie są bezcelowe. Widzimy, że do tej pory nie mieliśmy do czynienia jedynie ze ślepą wiarą kobiety, która nie chce się pogodzić z tym, że jej córka „pewnie leży na dnie jakiegoś jeziora”, ale z prawdziwym matczynym przeczuciem.
Scenarzysta Brad Ingelsby tak sprytnie odsłania informacje, że nie wiemy, czy ta sama osoba, która przetrzymuje dziewczyny, odpowiada również za śmierć Erin. Te dwie sporawy mogą mieć ze sobą coś wspólnego, lecz wcale nie muszą. Bardzo dobre jest też to, że twórcy coraz bardziej różnicują horyzont poinformowania widzów od horyzontu poinformowania detektywów, przez co budują nasze zaangażowanie i większą chęć śledzenia dalszego toku dochodzenia. Wciąż jedynym, nieoficjalnym co prawda, podejrzanym w sprawie jest diakon, który na dobrą sprawę pasowałby jako sprawca w obu sprawach. Chociaż duchowny niewątpliwie zamieszany jest w śmierć Erin, to jednak trudno nie odnieść wrażenia, że na końcu twórcy planują zaserwować nam jakieś logiczne wytłumaczenie, które wybieli go z podejrzeń.
Chociaż w 4. odcinku działo się sporo, to Brad Ingelsby nie zapomniał, by rozwijać nie tylko akcję i wątek detektywistyczny, ale także i same postaci. Ku naszej uciesze, w najnowszym epizodzie mieliśmy okazję bliżej poznać Colina, o którym do tej pory wciąż nie wiedzieliśmy specjalnie dużo. Twórcy zaserwowali nam niepowtarzalną okazję do poznania jego matki – widzimy, że Colin nie miał przy niej łatwego dzieciństwa. Z zaledwie dwóch krótkich scen jesteśmy w stanie wyczytać, iż kobieta ta jest osobą nieszczerą, dla której ważne są pozory, i która zapewne całe życie wywierała na synu presję w podstępny sposób. Pewnym rozczulającym zaskoczeniem okazał się natomiast fakt, iż Colin rzeczywiście ma słabość do starszej koleżanki po fachu, zaś śledzenie miłosnych perypetii Mare niezmiernie sprawia nam ogromną frajdę.
Mare z Easttown zaś nie przestaje nas bawić w doskonałym, zawadiackim, momentami nieprzyzwoitym stylu i doskonale balansuje powagę śledztwa lekkością i błyskotliwym humorem. Na najbardziej uroczą postać serialu jednoznacznie wyrasta nam jednak Bunia. Swoimi słabostkami i urokiem skradła nasze serce. Chociaż więc Mare z Easttown serwuje nam złożony portret rodziny, która zmaga się z traumą, jaką była samobójcza śmierć syna detektyw, to jednocześnie te ciężkie i trudne sprawy są przedstawiane w wyważony, nieprzytłaczający widza sposób.
Wraz z czwartym odcinkiem Mare z Easttown znaleźliśmy się za półmetkiem serialu. Do samej serii, która i w tym epizodzie rozwijana jest w odpowiedni sposób, trudno mieć większe zastrzeżenia. Już teraz dostrzegamy jednak, jak trudno będzie nam się rozstać z bohaterami, z którymi bardzo zdążyliśmy się zżyć i najchętniej spędzilibyśmy z nimi wiele sezonów.