Film pokazuje, jak bardzo Rob Thomas kocha stworzoną przez siebie postać oraz jak bardzo wdzięczny jest fanom za to, że utrzymali jego serial w swoich sercach, mimo że przestano emitować go już kilka lat temu. Filmowa produkcja posiada w sobie tak wiele odniesień do wydarzeń z serialu, małych detali puszczających oko do osób "w temacie", że wewnętrzny geek każdego z nas będzie wręcz skakał z radości, próbując wydostać się na wolność - zwłaszcza że twórca pomyślał naprawdę o wszystkim i w filmie pada nawet zdanie na temat rzekomej pracy w FBI. By zrozumieć piękno tego małego odniesienia do serialowego uniwersum, trzeba wiedzieć, że Thomas i ekipa nakręcili 15 minut czwartego sezonu Veroniki Mars, rozgrywającego się właśnie w szeregach tej organizacji. Co więcej - na miesiąc przed rozpoczęciem prac nad scenariuszem filmu Rob wciąż myślał nad tym, by Veronica była w nim agentką FBI. Są to rzeczy, które prawdziwi fani serialu wiedzą doskonale; reszta oglądających już niekoniecznie wychwyci takie niuanse. Biorąc pod uwagę, że jest to jednak film stworzony przez fanów dla fanów, niezwykle cieszą takie drobnostki pokazujące, że wszyscy wzajemnie doskonale rozeznajemy się w temacie. W końcu "przyjaźniliśmy się dawno temu", teraz tylko kontakt nam się nieco urwał.

Dobrym pomysłem na ukazanie upływu czasu - zarówno w prawdziwym świecie, jak i tym znanym ze szklanego ekranu - było osadzenie akcji filmu podczas imprezy z okazji dziesięciolecia ukończenia liceum przez uczniów Neptune High. To umożliwiło ponowne zobaczenie większości znanych twarzy, powrót w charakterystyczne rejony malowniczego miasta i zbliżenie filmowego świata do tego znanego z kilkudziesięciu odcinków serialu. Dzięki temu widz może współodczuwać radość ze spotkania ze starymi znajomymi dokładnie tak, jak przeżywają to sami bohaterowie. Bardzo zgrabnie w ten upływ czasu wpleciono także motyw rozwoju technologicznego. Veronica dzięki pomocy Mac zawsze była dobrze rozeznana w nowinkach technicznych, nie może więc być inaczej i tym razem. Ciekawe jednak jest zobaczyć, jaki element staje się kluczem do rozwiązania głównej zagadki filmu. Tę natomiast stanowi tajemnicze zabójstwo dziewczyny Logana, znanej gwiazdy pop - Bonnie DeVille. Gdy Echolls staje pod pręgierzem oskarżeń ze strony opinii publicznej, prosi Veronicę, by pomogła mu oczyścić jego imię i znaleźć odpowiedniego prawnika. Panna Mars, chcąc nie chcąc, musi więc powrócić do Neptune, by wspomóc dawną miłość swojego życia. W ten oto sposób rozpoczyna się kolejny rozdział historii (już nie) domorosłej pani detektyw.

Film jest świetnie napisany. Thomas nie stracił ani milimetra swojego pazura pisarskiego, dlatego wszystkie teksty padające z ekranu zachowują swoją ostrość i celność znaną z serialu, a wszelkie odnośniki do dzisiejszej popkultury doskonale uzupełniają ten obraz. Jednym z moich ulubionych cytatów jest: "Czy oni wiedzą, że ich syn jest seksualnym Sharknado?". Zaś pewne genialne odniesienie do pierwszego dzieła, które rozsławiło nazwisko Jossa Whedona, czyli dowcip zasłyszany już w trailerze, stanowi smakowitą wisienkę na torcie wzajemnych nawiązań do dzieł kultury. Warte uwagi są też autotematyczne momenty odnoszące się do samego powstania filmu. Słowo "Kickstarter" pada już w pierwszych minutach (właśnie dzięki kampanii na ich stronie udało się zebrać fundusze na produkcję obrazu); występ gościnny zaliczają nie tylko znane filmowe gwiazdy, które wcielają się w same siebie (na dodatek w ramach intrygującej wariacji na temat zabawy "sześć kroków dzieli każdego z nas od Kevina Bacona"), ale i osoby z prywatnego życia aktorów. Cameo Daxa Sheparda, czyli męża Kristen Bell, jest jednym z serii wielu momentów, które potrafią rozbawić do łez.

Tak gwiazdy rok temu zachęcały do zbiórki pieniędzy na film. Jak cudownie, że się udało!

Veronica Mars to świetne uzupełnienie serialu; film, który ogląda się jak zminiaturyzowaną wersję każdego sezonu. Sposób prowadzenia narracji przypomina bowiem ten znany z telewizyjnego formatu, z kluczowymi punktami układanki skrzętnie rozmieszczonymi w tych samych miejscach: wielka zagadka do rozwiązania, która przyciąga Veronicę do starego świata w momencie, kiedy bohaterka myślała, że już wszystko ma za sobą, a która staje się jedynie początkiem wielu pomniejszych spraw, jakie mają miejsce w Neptune. W ten sposób nie tylko możemy ujrzeć większość lubianych twarzy, ale także każdy staje się po raz kolejny elementem większej układanki, którą pani detektyw stara się ułożyć.

Warto zaznaczyć, że Veronica Mars spełnia się świetnie jako prezent dla fanów, jednak nieco gorzej może wypaść jako produkt mający zachęcić nowych widzów do zapoznania się z historią młodej pani detektyw. Połowa uroku najnowszego dzieła Roba Thomasa bierze się bowiem z sentymentu oraz fanowskiej radości zrodzonej z możliwości ponownego ujrzenia większości lubianych postaci. Na podobnej zasadzie działała piąta odsłona serii "Szybcy i wściekli", która pozbawiona elementu zobaczenia "starych znajomych" stawała się zwyczajnym filmem akcji. Z Veronicą Mars jest podobnie. Intryga przedstawiona w filmie, choć ciekawa, nie jest szczególnie zawiła, a większą uwagę od tego, "kto zabił", przyciąga pytanie, "co się z nimi działo przez ostatnie dziesięć lat". Nie można jednak scenarzyście mieć za złe, że stworzył dzieło stricte fanowskie - w końcu taki był właśnie zamysł od samego początku. Co najważniejsze, ideę tę udało się zrealizować z nawiązką, racząc fanów obrazem, który ogląda się jak kolejny sezon ukochanej produkcji.

Strona techniczna również nie pozostawia wiele do życzenia. Zdjęcia i montaż są przejrzyste i klarowne. Pomyśleć, że cały proces produkcji - od zbiórki pieniędzy, przez napisanie scenariusza, casting, znalezienie planów zdjęciowych, nagrywanie materiału, po post-produkcję, promocję oraz wypuszczenie gotowego obrazu - udało się osiągnąć w przeciągu dwunastu miesięcy. Bardzo zgrabna jest także ścieżka dźwiękowa, wypełniona przyjemnymi popowymi piosenkami. Pod tym względem film nie ustępuje serialowi, który również posiadał dobrze dobrane utwory potrafiące porządnie "bujać" publicznością. Na uwagę w szczególności zasługuje imprezowe "Stick Up!" Maxa Schneidera, które porywa bohaterów do tańca, a uliczny grajek śpiewający "We Used to Be Friends" w jednej z pierwszych scen filmu to już pomysł-geniusz w najczystszej postaci.

Jako wielki fan serialu muszę zauważyć, że ilość emocji przeżywanych podczas seansu przebiła wszystkie, które odczuwałem podczas oglądania czegokolwiek w ostatnich latach - szeroki uśmiech nie schodził z twarzy, co chwilę rozbrzmiewały gromkie salwy śmiechu, a łzy szczęścia płynęły naprawdę szerokim strumieniem. Veronica Mars to zwyczajnie obraz zrobiony z przeogromnym sercem i zaangażowaniem, który ogląda się z nieskrywaną radością. Nie mogąc przestać się uśmiechać, już planuję kolejny seans. Chyba też czas na odświeżenie sobie samego serialu. Piękna, satysfakcjonująca robota. I jeszcze pomyśleć, że sam przyłożyłem rękę do powstania tej produkcji. To musi być LoVe!

Na koniec warto wspomnieć, że Rob Thomas zauważył niedawno, iż jeśli kinowe wyniki oglądalności będą wystarczająco zadowalające dla szefostwa Warner Bros., firma być może zainwestuje w produkcję części drugiej. Czy jest więc szansa, by zdjęty z anteny serial dostał drugie (trzecie?) życie w postaci filmowej serii sequeli? W dzisiejszych czasach, kiedy taki format wieloodcinkowych dzieł filmowych sprawdza się coraz częściej, byłaby to miła niespodzianka dla fanów, zwłaszcza że końcówka produkcji zapowiada interesujące otwarcie nowego rozdziału historii. Czy wspomniana wyżej wizja ma szansę na realizację, przekonamy się już wkrótce!

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj