Xavier Dolan od czasu rewelacyjnej Mamy w kwestii poszukiwania środków artystycznego wyrazu, mówiąc eufemistycznie, eksperymentował. Najpierw podzielił publiczność w To tylko koniec świata, później zaś, według wszelkich doniesień, zaliczył wpadkę w niewypuszczonym do polskiej dystrybucji The Death and Life of John F. Donovan. Jakże ożywczo na tym tle prezentuje się jego najnowsze dzieło, Matthias i Maxime, w którym reżyser nie tylko bryluje na ekranie w jednej z głównych ról, ale również cofa się do korzeni swojej twórczości. Zamiast raz jeszcze brać się za łby z chorobami cywilizacyjnymi i traumatycznym przemijaniem, w miejsce śmierci tym razem wstawia życie w jego najprostszej postaci. Swoją historię obudowuje kapitalnymi dialogami, kameralną tonacją i wszędobylskim duchem młodości. Takiej, która nie chce przeminąć, choć zdawałoby się, że musi. Jest w tej opowieści coś niewypowiedzianie czułego i subtelnego; to film tak o nieuświadomionej miłości dwóch mężczyzn, jak i o balansowaniu na granicy młodzieńczej wolności i zaklętej w dojrzałości stabilizacji. Twórca po raz kolejny udowadnia z ekranu, że stał się niedoścignionym obserwatorem pokolenia obecnych 30-latków. Nie tylko ich rozumie, ale także stara się zainspirować - do walki o to, byśmy nie zatracili tego, co nas ukształtowało. Jeśli Dolan wszedł w X Muzę, by za jej pomocą spróbować zatrzymać czas, i dla nas, i dla siebie, to wypada mu kibicować. To przecież nie birbant świata kina, a jego cholernie utalentowane, cudowne dziecko. 
fot. Les Films Séville
Jest ich dwóch, Matt (Gabriel D'Almeida Freitas) i Max (w tej roli reżyser). Przyjaźnią się od dzieciństwa, nadal obracają się wśród tych samych, zwariowanych znajomych, jednak w miarę rozwoju akcji coraz częściej będziemy dochodzić do wniosku, że pochodzą już z zupełnie różnych światów. Pierwszy realizuje się więc w korporacyjnej karierze, w czym walnie pomaga mu związek z córką swojego szefa. Zapięty pod samą szyję, nad imprezy przedkłada zapewnienia, że chce zmienić towarzystwo i odrabiać nieustanne zadanie domowe z dorosłości. Nawet dziewczyna i jeden z potencjalnych partnerów biznesowych będą w jego postawie widzieć brak szczerości. Matt raz po raz bierze się bowiem za bary - z życiowymi wymogami, przyjaciółmi, wizją codzienności, a nade wszystko ze sobą samym. Jest nieszczęśliwy, podobnie jak Max. Ten drugi lada dzień wyleci na 2 lata do Australii, a zbliżająca się eskapada ustawia ramy czasowe całej historii. Pożegnania, imprezy, ostatnie wspólne gry przy stole; wszystko to ma odwrócić uwagę od faktu, że młodość bohaterów tak symbolicznie, jak i dosłownie przeminie. Max jest potwornie zagubiony, miota się w swoim życiu. Leci na Antypody, choć jego angielski przypomina dukanie. Pragnie pojednać się z matką, lecz tej zależy wyłącznie na kwestiach finansowych. Szuka też wzroku Matta. Obaj protagoniści krążą wokół siebie jak wolne elektrony, jednak zderzenie wcale nie chce nadejść. Tak, darzą się uczuciem, jeszcze nieuświadomionym, przykrytym całą stertą frustracji, wzajemnych oskarżeń i niewypowiadanych żali. W trakcie wspólnego wypadu z innymi znajomymi los zechce obu połączyć w dosłownym tego słowa znaczeniu - w szczytnym celu, jakim jest filmowy projekt siostry Matta, mają się bowiem pocałować przed kamerą. Ich usta się zbliżają, Dolan wyciemnia ekran. Bądźcie cierpliwi - zdaje się mówić reżyser i do swoich bohaterów, i do nas. Najlepsze dopiero przed nami.  Najmocniejszą stroną filmu są kapitalnie rozpisane dialogi - Dolan podchodzi do nich z młodzieńczą fantazją i polotem. Perełek na tym polu jest cała masa: pytanie młodej siostry Matta o to, czy Dragon Ball to nowy serial HBO, zastanawianie się, czy Patronusem matki jednego z członków paczki jest Burger King, porażające szczerością wyznanie o tym, czym bohaterowie zajmowali się w trakcie seansu Inwazji barbarzyńców, albo przypisanie Maxowi adresu mailowego w zapomnianej przez cywilizację domenie Hotmail. Reżyser i zarazem scenarzysta do perfekcji opanował sztukę wydawałoby się banalnych rozmów; im bardziej niepozorne miejsce, tym lepiej cała dyskusja wybrzmiewa. Kuchnia, stół w salonie, klub ze striptizem. Twórca sadza bohaterów naprzeciw siebie i wsłuchuje się w ich dysputy o życiu, przyziemności i całej reszcie. Zawsze trafia, jest przecież pierwszorzędnym analitykiem postaw i zachowań swojego pokolenia. Sznyt komediowy w żadnym stopniu nie rozmywa jednak fabularnych środków ciężkości. Dolanowi idzie przecież o to, jak odkrywać własną tożsamość, seksualną i cały szereg innych, na tle nieco przytłaczającego spotkania młodości i dorosłości. W świecie reżysera miłość ma takie same znaczenie, jak walka o ocalenie w sobie chłopięcej czy młodzieńczej niewinności. Czy to w ogóle możliwe? Matthias i Maxime pokazują, że wiara w taki obrót spraw nie musi być naiwna, że istnieje pewne spektrum, w którym można być i dzieckiem, i dojrzałą osobą. Wniosek teoretycznie oczywisty, lecz dziś stanowczo zbyt często o nim zapominamy.  Znakomicie prezentują się też wykorzystane przez Dolana zabiegi realizacyjne. Z lubością przygląda się on twarzom swoich bohaterów, starając się uchwycić każdą z rysujących się na nich emocji - nawet w zbiorowych sekwencjach reżysera bardziej interesuje jednostka niż ogół. Także dzięki takiemu podejściu historia nabiera uniwersalnego wymiaru; choć rozgrywa się w dalekiej, francuskojęzycznej części Quebecu, każdemu z nas może wydać się znajoma, bliska. Autor, podobnie jak w pierwszej fazie swojej twórczości, sięga po kameralną tonację, co pomaga w nadaniu opowieści unikalnego rysu intymnego. Ot, film o ludziach i dla ludzi, bez popadania w manieryzmy i przesadną awangardowość. Dolan nie byłby jednak sobą, gdyby nie zamieniał się w ekranowego DJ-a z krwi i kości i nie przemycał doskonale podkreślających filmowe wydarzenia utworów muzycznych. Ujęcie na drogę, pływanie w jeziorze, odbiór prawnika z lotniska, ściąganie prania - ścieżka dźwiękowa wybrzmiewa z pełną mocą, choć w porównaniu do poprzednich filmów reżysera więcej w niej z elegancji, mniej zaś z groteski. Dodajmy jeszcze do tego wszystkiego koncertowe poprowadzenie młodych członków obsady, którzy kapitalnie odnajdują się w rolach 20-kilkulatków u progu ostatecznego wejścia w dorosłość. Są zabawni, charyzmatyczni, jeden ciekawszy od drugiego. Warto podkreślić, że najlepiej na ekranie radzi sobie Dolan, którego Max jest najbardziej intrygującą i zarazem złożoną postacią całej historii.  Matthias i Maxime to film, który porusza temat przyjaźni, miłości i poszukiwania samego siebie w sposób podobny do tego znanego z poprzednich produkcji Xaviera Dolana. Paradoksalnie jednak w tej historii o walce o młodość w starciu z dorosłością najnowsze dzieło reżysera jawi się jako dojrzalsze i powodowane chęcią rozliczenia się przez twórcę z własnym dorobkiem. Nie chodzi mu tyle o wejście w zupełnie nowe konwencje i terytoria stylistyczne, a o przypomnienie nam wszystkim, dlaczego przed laty go pokochaliśmy. To Dolan subtelny, ale też do bólu ironiczny; spokojny, jednak zarazem dokładający do pieca ekranowej zabawy. Sięga po wszystko to, co w jego karierze najlepsze, by raz jeszcze wybudzić w nas uśpione dziecko. Tytuł produkcji, odwołujący się do pełnych imion bohaterów, to przecież przewrotna gra - nie Matthiasa i Maxime'a powinniśmy w sobie odkryć, a po prostu... Matta i Maxa. 
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj