W najnowszym sezonie Mayans MC przechodzi coś na kształt rebootu. Nie jest on klasyczny, bo nadal śledzimy wątki z poprzednich serii, ale są to raczej ich reperkusje, aniżeli płynna kontynuacja. Pierwszy epizod, w którym toczy się regularna bitwa, jest momentem przejściowym, po którym rozpoczyna się już świeża narracja, a twórcy budują nową historię na zgliszczach tego, co przez trzy poprzednie sezony prezentował Mayans MC. To właściwy kierunek rozwoju fabuły. Bieżące wątki są dużo ciekawsze i tak naprawdę dopiero teraz widać, jak nieskładny był serial we wcześniejszych odsłonach. Przykładowo historia Coco zawsze toczyła się obok głównych wydarzeń. Ekipie realizacyjnej nie udawało się rozwijać postaci drugoplanowych, a tempo akcji nie było właściwie zbalansowane. Teraz jest dużo lepiej, choć nie na każdej płaszczyźnie Mayans MC odnosi sukces.
Przede wszystkim historia wreszcie jest spójna i ma odpowiednią dynamikę wydarzeń. Wszystko koncentruje się wokół zmian zachodzących w klubie. Każdy wątek działa w służbie opowieści o wojnie, podczas której rodzi się nowy porządek. Nasi bohaterowie walczą zarówno na polu bitwy, jak i w życiu osobistym. Poznajemy prywatne losy większości Majów, które są niezwykle interesujące. W poprzednich seriach twórcy na siłę próbowali wprowadzać motywy obyczajowe do fabuły i w wielu przypadkach było to mocno naciągane. Kazirodztwo, sekta narkomanów, kuriozalne patologie rodzinne – serial niepotrzebnie udziwniał proste historie, przez co poszczególne wątki budziły raczej śmieszność, a nie poruszały. Teraz jest dużo lepiej, bo wszystko jest solidnie umocowane w naszej rzeczywistości. Członków klubu spotykają dramaty dobrze znane każdemu z nas. Dzięki takiemu kierunkowi serial zyskuje na wiarygodności.
Bardzo ważnym momentem sezonu jest finałowe głosowanie w siedzibie klubu, kiedy to motocykliści opowiadają się za wojną, sprzeciwiając się tym samym Marcusowi. W tym momencie staje się jasne, czemu serial tak dużą wagę przykładał do osobistych zmagań bohaterów. Każdy z nich został zmasakrowany przez życie. Ich egzystencja to katorga. Mało który Maj zaznał szczęścia, miłości czy spełnienia. Motocykliści nie mają nic do stracenia, więc dalsza wojna to dla nich naturalna kolej rzeczy. Marcus nie potrafi tego zrozumieć, bo czas pożogi ma już za sobą. Młodsi członkowie klubu wciąż łakną krwi, bo to jedyne życie, jakie znają. Na tej płaszczyźnie rodzi się nowy lider, który z cierpieniem jest za pan brat. W bieżącym sezonie twórcy mocno się nagimnastykowali, żeby wyprowadzić postać Ezekiela z fabularnego bagna, w którym znalazł się po trzech poprzednich seriach. Można uznać, że wychodzą z tego obronną ręką, choć oczywiście jasne jest, że EZ będzie odtąd podążał drogą Jaxa Tellera. Na tym etapie opowieści różnice między młodymi liderami Samcro i Mayans są tylko iluzoryczne.
Mimo powyższego protagonista jest na pewno ciekawszy niż jego odpowiednik z poprzednich serii. EZ świadomie zmierza w ciemność i praktycznie nie ma już dla niego odwrotu. Porzuca swoją posągową pozę i zniża się do przerażających czynów. Nijak to się ma do osoby, którą był we wcześniejszych sezonach, więc można uznać, że to na tym polu serial przechodzi największy reboot. Niestety, nie w każdym przypadku twórcy odnoszą sukces. Sezon nie jest wolny od błędów. Po pierwszych odcinkach można było mieć nadzieję, że wszyscy Majowie będą rozwijać się równomiernie. Szkoda, że niektórzy bardzo szybko spadają na dalszy plan. Taki los spotyka między innymi Hanka i Tazę. Dużo lepiej wypadają Bishop, Gilly i Angel, a najciekawiej jest chyba u Nerona, stanowiącego wcześniej tło opowieści. Dobrze potoczył się również wątek Coco, który z nawiązką spełnił swoją fabularną funkcję.
W ogóle można odnieść wrażenie, że na pierwszym planie znajduje się zbyt wiele postaci. Szczególnie dotyczy to kobiecych ról, które wydają się wprowadzane na siłę, tak żeby zrównoważyć dużą liczbę męskich protagonistów. Nie dość, że śledzimy losy dwóch pań powiązanych z Coco, to jeszcze na scenie znajdują się bohaterki mające koneksje z Synami Anarchii, tułająca się po Stanach Emily i powracająca Adelita. Swoją drogą zupełnie nietrafionym pomysłem był powrót części postaci, pełniących ważną funkcję w poprzednich odsłonach. Sezon nie ucierpiałby, gdyby w opowieści zabrakło Galindo, Adelity i Emily. Zupełnie niepotrzebne jest cameo Lincolna Pottera. Również Pepe Reyes przez całą długość sezonu błąka się z jednego miejsca w drugie. Uczynienie z niego ostatniej ostoi moralności nie spełnia swojej funkcji – zbyt długo jest cierpiętnikiem i jego jezusowa poza staje się już męcząca. Pepe to mędrzec, którego i tak nikt nie słucha. W bieżącym sezonie ani przez moment nie wpłynął na działania głównych bohaterów.
Na szczęście w natłoku wątków i postaci nie gubi się kluczowa opowieść prowadząca w prostej linii do tego, za co pokochaliśmy Synów Anarchii. Czwarty sezon serialu to historia straceńców, którzy z jednej strony są gotowi popełniać największe zbrodnie, z drugiej wciąż pozostają ludźmi pragnącymi miłości. Ogląda się to dobrze, zwłaszcza że realizacyjnie wszystko jest na swoim miejscu. Część odcinków kipi od akcji, inne są tak ciężkie i mroczne, że aż wywołują dyskomfort u oglądającego. To bardzo dobry sezon, być może najlepszy do tej pory. Zmiany w formule serialu wychodzą Mayans MC na dobre, a porównanie do Synów Anarchii wcale nie jest takie złe.