Francis Ford Coppola powraca po trzynastu latach ze swoim „najlepszym najgorszym filmem”. I chyba już na starcie warto podkreślić starą formułkę, że to nie jest tytuł dla każdego.
Sam scenariusz do Megalopolis powstał w latach 80., więc mamy do czynienia z wydarzeniem wiekopomnym. Najpierw pracy nad filmem przeszkodziły inne tytuły i rok 2001, czyli katastrofa World Trade Center, a następnie brak funduszy – podobno sam reżyser niedawno sprzedał willę, czy nawet winnicę, aby w spokoju dokończyć dzieło swojego życia. Mówi się też, że część ekipy nie chciała przyznać się do Megalopolis tuż po ukończeniu filmu. Tym sposobem całość owiana została pewną eteryczną tajemnicą.
Dlatego premiera samoistnie stała się chwilą, na którą czekał cały świat filmu. Kiedy na pierwszym canneńskim pokazie prasowym wyświetliło się logo wytwórni Coppoli, legendarnego American Zoetrope, cała sala piała z zachwytu. Wiwaty i skandowanie implikowały jedno: kino wciąż jest żywe, ma się dobrze i na ten moment zdaje się wieczne. To było coś w rodzaju wydarzenia katartycznego, tzw. „what a time to be alive”. Co za moment, co za chwila: 16 maja 2024 premierę miał – prawdopodobnie – ostatni film Francisa Forda Coppoli. A my mogliśmy być świadkami wydarzenia, które pod żadnym pozorem nie można nazwać porażką czy upadkiem samego twórcy.
Megalopolis od samego początku płata nam figle i bawi się twórczą konwencją. Coppola prezentuje swoją utopijną wizję, w której system amerykański bazuje na rzymskim prawie i polityce. Dlatego akcja dzieje się w mieście Nowy Rzym, a postaci mają rzymskie nazwiska, odwołujące się do licznych postaci historycznych. Na swój sposób koresponduje to ze współczesnym żartem, który naśmiewa się z młodych mężczyzn marzących i fascynujących o powrocie świetności SPQR. Najwyraźniej Coppola należał do tej grupy znacznie wcześniej, a aktualnie jest jej honorowym członkiem.
Adam Driver gra tutaj pierwsze skrzypce i staje się niesławnym wizjonerem, Cesarem Catiliną (nawiązującym do ambitnego polityka Katyliny), który walczy o wpływy i swoje cele (zbudowanie utopijnego „Megalopolis”) w tej rzymsko-amerykańskiej grze o tron. Zaszkodzić próbują mu m.in. major Franklyn Cicero (Giancarlo Esposito staje się bezwzględnym wcieleniem Cycerona), kuzyn Cesara, śliski Clodio (Shia LaBeouf) czy złowieszcza femme fatale, Wow Platinum (świetna Aubrey Plaza).
Natomiast pomoc przychodzi w postaci córki Cicero, eterycznej Julii (rewelacyjna Nathalie Emmanuel wcielająca się w historyczną Tullię), czy Hamiltona Crassusa III (bawiący się rolą Jon Voight, którego rola nawiązuje do Marka Licyniusza Krassusa). Zdradzanie reszty fabuły nie ma większego sensu, bo całość zostaje zgrabnie opowiadana przez narratora-skrybę, Laurence’a Fishburne’a (i przedstawiona przez samego Coppolę). Niemniej warto mieć na uwagę, że Megalopolis to takie metaprzedstawienie sceniczne, w którym aktorzy grają przeszarżowane i nierzadko egzaltowane role. Koniec końców ten film to jedna wielka dywagacja nad historycznym „Sprzysiężeniem Katyliny”, tym razem umiejscowionym w futurystycznej współczesności. Odważny pomysł i doskonała, choć niespotykana wcześniej inscenizacja.
Dochodzi tu nawet do teatralizacji. Szekspira czuć na każdym kroku, a cytaty z Marka Aureliusza i Cycerona stanowią integralną część zarówno fabularnych motywów, jak i języka, którym posługują się bohaterowie. To wizjonerska konwencja, coś w rodzaju kina przyszłości z ogromną dawką nostalgii i tęsknotą za antyczną przeszłością. No i tutaj to, co jest na serio, nie jest podawane na poważnie (totalny paradoks). I to stanowi właśnie piękno tego filmu – Coppola mówi „sprawdzam” przy każdym swoim pomyśle, kocha je wszystkie miłością prawdziwą (nawet te złe) i postanawia, że wypróbuje każdy, nawet jeśli większość nie będzie pasowała do jego filmowych puzzli.
Przy okazji struktura narracji okazuje się u Coppoli dwupłaszczyznowa (polityka i miłość). To znaczy, że Francis stara się zjeść ciastko, zarazem mieć kolejne i skonsumować je jeszcze raz. Może dlatego wprowadza wątek zatrzymywania czasu, który tym samym nawiązuje do niemieckiego romantyzmu (Driverowski Cesar wykrzykuje „Czas, stop!” co jest bezpośrednim nawiązaniem do Goethowskiego Fausta). Chwilami łatwo odnieść wrażenie, że odnosi się to do jego życiowej prywaty – w Megalopolis Coppola wyraża swój sprzeciw wobec upływu czasu i bezpośrednio dotyczy niedawnej śmierci jego ukochanej żony, Eleanor (o czym za chwilę). Chciałby spędzić z nią choćby jeszcze dzień; marzy o tym, by zatrzymać czas i zrobić wszystko, aby raz jeszcze znaleźć się w objęciach ukochanej.
Co więcej, jego magiczne science fiction pozwala mu zgrabnie prowadzić ten niemożliwy do zrealizowania mariaż: wątek społeczny, choć pełen intencjonalnego patosu, staje się alegorią dzisiejszych konfliktów w Ameryce. Czy Adam Driver to Elon Musk? Być może. Czy (anty)bohatera, w którego wciela się Shia LaBeouf, moglibyśmy określić rzymską wersją Donalda Trumpa? Taki scenariusz również jest możliwy – Megalopolis daje nam szerokie pole do interpretacji.
Dzięki temu Coppola stworzył dzieło na swój sposób spełnione, w którym znajdziemy wiele potknięć i masę tandety. To właśnie w Megalopolis rozlicza się z końcem historii Fukuyamy, wierząc, że rasa ludzka przetrwa nawet największą katastrofę i zwycięsko wyjdzie z każdego kryzysu, który na dobrą sprawę trwa od kilku pokoleń. Zatem to prawdopodobnie najbardziej ambiwalentny, kiczowaty, pokręcony, nierówny, absurdalny i wielopłaszczyznowy projekt w filmografii Coppoli. Kiedy dochodzi do nas, że Coppola poważne zagadnienia (kryzys amerykańskiej wartości i demokracji, metaforyczny upadek Stanów Zjednoczonych, megalomania jednostki ponad dobrem ogółu) podaje w telenowelowym sosie, zaczynamy rozumieć, dlaczego nikt nie chce przyznawać się do tego filmu, a przy okazji kupić do niego prawa. Dziadek Coppola stwierdził, że nie ma nic do stracenia. Odpiął pasy, puścił wodze fantazji (a także same hamulce) i postanowił spełniać marzenia. Póki ma na to jeszcze czas.
Pod przykrywką dekadenckich alegorii znajdziemy też metafizyczne przesłanie, które – w swojej szalonej i transowej formie – od razu przypomina nam Babilon Damiena Chazelle’a. Filmowe Megalopolis to tak naprawdę metafora Ojca Chrzestnego, czyli projektu, w który literalnie nikt nie chciał niegdyś uwierzyć. Nikt oprócz żony reżysera, której w tym filmie autor oddaje cudowny i wzruszający hołd. Julia to tak naprawdę Eleanor, a całość jawi się jako najsłodszy list miłosny XXI wieku od wdzięcznego męża dla ukochanej żony. To przede wszystkim film o tym, jak kobieta może stać się motorem napędowym dla zakochanego i pogubionego mężczyzny. I zmienić jego świat o 180 stopni. Czy to wystarcza, aby nazwać jego najnowszy film „arcydziełem”?
I tak, i nie. Może sedno problemu tkwi w tym, że Francis Ford Coppola raczej stworzył pomnik trwalszy niż ze spiżu, ale wyłącznie dla siebie, swoich fanów, filmoznawców i entuzjastów kina; obcujemy tu z dziełem, które nie bierze siebie na poważnie. Cała reszta odbije się od samoświadomego kiczu, uzna ten film za żart i stwierdzi, że 120 milionów dolarów mogło zostać przeznaczone na cokolwiek innego, a nie ten kuriozalny projekt.
Dla mnie to kino z gatunku samoświadomego guilty pleasure, w które trzeba wejść i docenić nieco landszaftową konwencję (film śmieje się sam z siebie). Wiem jednak, że raczej większość widzów wyjdzie z kina już po pierwszych dwudziestu minutach – to fakt, który, jako recenzent, muszę brać pod uwagę i zastanowić się, dla kogo dokładnie będzie ten film. Zostawiam poniższą ocenę, aby zachować personalny sznyt dla całego tekstu, ale po przeczytaniu recenzji podzielcie dziewiątkę przez trzy, bo raczej taka będzie średnia ocen Megalopolis. I zrozumiecie, dlaczego mowa tu o „najlepszym najgorszym” filmie jednego z największych tuzów w historii tej branży.