Problemy z serialem "Wayward Pines" zaczynają się już od głównego bohatera. Matt Dillon, przy całej swojej estymie, nie jest wirtuozem gry aktorskiej, a nie pomaga mu suchy, miejscami wręcz drewniany scenariusz. Ethan nosi więc ciągle tę samą skonfundowaną minę pełną frustracji, a jego losy pozostają dla widza obojętne. Całość obdarta jest z emocji, przeszkadzają zbędne retrospekcje, a takie idiotyczne sceny jak wydłubywanie chipu z nogi i zaklejanie rany taśmą klejącą potrafią wzbudzić cyniczne parsknięcie śmiechu. Agent Burke sprawnie przechodzi jednak od punktu A do B, a na ekranie dzieje się całkiem sporo. Metodyka popychania fabuły do przodu przypomina tu system point’n’click z gier przygodowych, w którym bazuje się na dialogach ze spotkanymi ludźmi i eksplorowaniu kolejnych lokacji w poszukiwaniu poszlak. Tyle że serial idzie na skróty i wszystko dzieje się za szybko. Hotel, domek, posterunek, reset. Kostnica, rozmowa z wdową, reset. Furgonetka, tajemniczy garaż, szpital, reset. Ta pozorna dynamika ma za zadanie ukrywać brak logiki w ciągu przyczynowo-skutkowym zachodzących wydarzeń. Widać to choćby w sposobie, w jaki Theresa i Ben dostali się do Wayward Pines – myślący widz dostrzeże fabularne dziury i trudne do przełknięcia uproszczenia. W ten sposób cierpi spójność przedstawionego świata i marnowany jest potencjał drugoplanowych postaci – z obsady odeszli już Terrence Howard i Juliette Lewis, zanim zdążyli wyjść poza papierową jednowymiarowość swoich bohaterów. [video-browser playlist="706045" suggest=""] Ogół mieszkańców Wayward Pines potrafi zirytować, społeczność ta przypomina bowiem fanatyczną sektę i trudno jest zrozumieć, jak tak wielu ludzi dało się tak łatwo opętać. Ponadto bohaterowie nie reagują na sytuację, w jakiej się znaleźli, w sposób naturalny. Theresa i Ben machnięciem ręki komentują fakt, że Ethan nagle posiada swój własny dom, a jemu samemu zwerbalizowanie wniosków na temat miasteczka i bezpośrednia konfrontacja z szeryfem zajmują ponad półtorej odcinka – mimo że widział już okalający mieścinę mur, co powinno być ostatecznym bodźcem do zdecydowanego działania. W całym tym ambarasie szkoda jest atmosfery samego Wayward Pines. Urokliwe uliczki skąpane w deszczu, główna arteria miasteczka czy górzysta panorama to klimatyczne fundamenty, na których można było zbudować prawdziwie ponurą i dwuznaczną historię. Tymczasem ze wszystkich tajemnic intryguje głównie kwestia różnicy czasu pomiędzy percepcją poszczególnych bohaterów. To pierwszy odcinek stanowi kulę u nogi serialu. Wprowadzony podczas premiery niski kontekst nie daje miejsca na wątpliwości i dwuznaczność historii – niepotrzebnie pokazano nam zewnętrzny świat, przez co od początku wiemy, że odizolowanie miasteczka jest ukartowane i łatwo spekulować, że tajemnicza dzika persona z końcówki trzeciego odcinka to kolejna manipulacja. Czytaj również: Serialowe miasteczka, które chcielibyśmy odwiedzić Kto za tym stoi i dlaczego to robi? To pytania, które powinny nakręcać zainteresowanie widza, ale tak nie jest. Może to wina pierwowzoru, który przecież też nie stanowi wybitnego literackiego dzieła. Zwiedzanie „Wayward Pines” przychodzi więc bez zachwytów, ale i bez zgrzytania zębami. Serial nie wymaga skupienia i tak szybko, jak przyswaja się rozgrywającą historię, tak szybko ucieka ona z pamięci. Ta beznamiętność i przeciętność pogrąża produkcję w oceanie telewizyjnej rozrywki - ze świadomością widza silniej rezonują bowiem nawet te pozycje, które mają w sobie elementy wprost złe.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj