O kontynuacji serialu Miasteczko Wayward Pines przez cały czas było cicho. Żadnych nowinek, zwiastunów czy zapewnień o tym, jaka będzie dobra. Tylko ktoś, kto naprawdę chciał obejrzeć ciąg dalszy i zaciekle szukał informacji o premierze, mógł coś odnaleźć. W końcu druga odsłona serii ujrzała światło dzienne, a ja cieszę się, że nie odpuściłem sobie możliwości jej obejrzenia.
Pierwsza odsłona
Wayward Pines zostawiła widza w momencie, który uderzał go obuchem w tył głowy, rodząc pytanie: co będzie dalej? Prawidłowo, bo inaczej tworzenie kontynuacji nie miałoby sensu. Druga część historii w takim właśnie punkcie się zaczyna, pomijając wprowadzenie nowej postaci (która w niedługim czasie okaże się najważniejsza dla całej fabuły). Wydawało się, że mamy tu receptę na sukces. Bunt, rebelia z Juniorem na jej czele, walka z władzą Pierwszego Pokolenia. Nie mija kwadrans, a ja orientuję się, że słowo
rebelia to nadużycie, bowiem grupa młodego Burke’a to raczej karykaturalny ruch oporu niż poważny wróg dla „ówczesnych rządów”. Kilka scen wystarczy, by po całym zrywie nie pozostał ślad, i wtedy właśnie zacząłem się mocno obawiać o przyszłość serialu. Długo nie pojawiał się żaden punkt zaczepienia dla całej historii. Brakowało polotu, atmosfery zagrożenia oraz elementów, które zachęcają do dalszego oglądania, czyli tzw. cliffhangerów. Nowe wątki fabularne wprowadzały widza w ślepy zaułek, a każdy z nich wyglądał jak dramatyczna próba ocalenia tej produkcji. Twórcy walczą o jej przetrwanie z wielką zapalczywością i jednocześnie smutną nieporadnością, zupełnie tak, jak bohaterowie serialu dążą do ochrony tytułowego miasteczka.
Przez pierwsze kilka odcinków nie mogłem powiedzieć, że akcja rozwija się w pożądanym przez widza kierunku. W pewnym momencie pojawiło się światełko w fabularnym tunelu, choć nadal nieprzekonujące. Pierwszy sezon bazował na tajemnicy, klimacie grozy i elementach zaskoczenia. Z drugim problem był taki, że w sumie nie wiadomo, czym miałby przykuć uwagę odbiorców. Fabuła serialu podążyła w zupełnie innym kierunku, a ja po skończeniu tego sezonu zastanawiam się, o czym opowie następny. Wcześniej zadanie twórców było trudne, teraz jest jeszcze trudniejsze.
No url
Ratunkiem nie okazała się jednak droga fabularna, a wprowadzenie nowych postaci, z których jedna, jak już wspomniałem, jest kluczowa. Dr Theo Yedlin, grany przez Jasona Patricka, to ktoś, kogo brakowało do tej pory. Jest swoistą lepszą wersją znanego z pierwszej odsłony serii Ethana Burke’a, który przez większość czasu raził sztucznością. On, podobnie jak wyżej wymieniony agent, musi funkcjonować w tym brudnym i niewdzięcznym świecie, jednak pomimo tego to postać, którą lubimy już od pierwszego momentu. Wszystko dlatego, że swój zdrowy rozsądek co chwila zderza z absurdami panującymi w miasteczku i robi to po mistrzowsku – na chłodno, logicznie, w sposób, w jaki nie umiał tego oddać Matt Dillon. Po każdym takim zderzeniu mamy wrażenie, że otaczają go sami szaleńcy, a on jest ostatnią ostoją normalności. Dzięki swojemu charakterowi krok po kroku wyrasta nam na rywala dla władczego i pozbawionego intelektualnego polotu Jasona Higginsa – postaci wprowadzonej już w poprzednim sezonie. Jason jest przedstawicielem Pierwszego Pokolenia, a także młodym tyranem, który panuje nad miasteczkiem zgodnie z zasadami wpojonymi mu przez Davida Pilchera. Kolejne nowe postacie, takie jak CJ (Djimon Hounsou) czy Xander (Josh Hellman), z początku nijakie, po pewnym czasie zapadają jednak w pamięć i trudno sobie wyobrazić przyszłość serialu bez nich. Natomiast jeśli chodzi o starą obsadę, reżyserzy zapewne czerpali inspiracje z
Game of Thrones, gdyż wystarczyło im zaledwie kilka odcinków, by całą uśmiercić. Przy życiu zostawili jedną tylko postać; pech chciał, że tę najbardziej irytującą. Zrobili tym jednak miejsce dla nowych bohaterów, co koniec końców serialowi wyszło na dobre.
Trafnym zabiegiem było umieszczenie kilku ważnych retrospekcji. Chociaż nie zawsze owocowały one potęgowaniem napięcia, niekiedy otwierały mi oczy na niektóre sprawy oraz znacznie poszerzyły wiedzę o bohaterach. Najważniejsze, że było ich tylu, ilu trzeba - nie byliśmy zwiększaniem ich liczby nieustannie bombardowani. Dzięki temu widz mógł chociażby inaczej spojrzeć na małżeństwo Theo i Rebekki, uwzględniając naturalnie ich wcześniejsze relacje. Natomiast oglądając odcinek o dzieciństwie Jasona, zacząłem mu po prostu współczuć. Przestał być dla mnie zwykłym głupcem z manią wielkości i stał się ofiarą złego wychowania. Pilcher i Pam latami wciskali mu do głowy swoje chore zasady, a malec dorastał w takich warunkach przekonany, że jako dorosły mężczyzna faktycznie będzie królem życia. Nie wiem też, czy skupienie się na postaci Abby jest strzałem w dziesiątkę (czas pokaże), ale z pewnością potencjał tego wątku nie został zmarnowany.
Wbrew początkowym przesłankom to był naprawdę dobry sezon. Po obejrzeniu całości nie boję się stwierdzić, że dorównuje pierwszemu, momentami go nawet przebija. Niektóre wątki wręcz domagają się kontynuacji, ale to już temat na zupełnie inną historię.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h