Ubisoft kuje żelazo póki gorące i stosuje prosty, ale nadal sprawdzający się chwyt marketingowy, wypuszczając serię książek opartych na bestsellerowej grze. "Assassin’s Creed" spełniło najbardziej wyuzdane marzenia ludzi wsadu i pada: nie zawiódł chyba w żadnym aspekcie, od grafiki po fabułę. Dlatego zanim obejrzymy jej adaptację filmową, jako przekąskę dostaniemy już piątą książkę w serii, jak zwykle popełnioną przez Antony’ego Gilla alias Olivera Bowdena.

{{k|Assassin's Creed: Porzuceni}} nawiązuje do trzeciej części gry. Bowden konsekwentnie ignoruje postać Desmonda (czyżby w planach była osobna część poświęcona tej postaci?) i skupia się na części historycznej, której punktem kulminacyjnym są takie wydarzenia, jak Herbatka bostońska czy Wojna o niepodległość Stanów Zjednoczonych. Głównym bohaterem nie jest jednak znany wszem i wobec Connor, a jego ojciec, Haytham. Książka ma imitować dziennik prowadzony niemal przez całe jego życie, więc będziemy mieli okazję towarzyszyć mu od najmłodszych lat aż do śmierci.

Jest kilka wątków, które stały się już asasyńską stałą fabularną: morderstwo rodziny, chęć zemsty, główny bohater od dziecięcia szkolony w zabójczym fachu przez własnego ojca (bo przecież podobne umiejętności przekazywane są z pokolenia na pokolenie w DNA). Niespodzianką natomiast jest to, że Haytham nie zostaje asasynem, a templariuszem, zatem mamy możliwość spojrzenia na wydarzenia z trzeciej części gry okiem konkurencji. Choć tak naprawdę... chyba niewiele to zmienia. Główna intryga zostaje gdzieś w tle, "wyższy sens" zmagań pomiędzy Zakonem Templariuszy a Asasynami, który wyraźnie podkreśla się w grach, jest tu tylko elementem. Na pierwszym planie mamy samego Haythama, jego rządzę zemsty i uganianie się za kolejnymi ofiarami.

Główny bohater wykreowany przez Bowdena jest jak orkowie u Tolkiena – przyszedł na świat od razu dorosły. Początek {{k|Assassin's Creed: Porzuceni|Porzuconych}} pisany jest ręką Haythama, lat 10 (słownie: dziesięć), jednak autor zupełnie nie widzi potrzeby choćby lekkiego uproszczenia stylu tak, żeby odróżnić je od fragmentów pisanych przez dorosłego mężczyznę. Haytham był dojrzały nad swój wiek? Może i był. Pytanie, czy był również oczytany na tyle, żeby stosować rozbudowane zdania, budowanie napięcia i literackie porównania. I czy psychika czterdziestoletniego asasyna może być zamknięta w ciele 10-ciolatka? Bowden upiera się, że tak. Wszak w "Looperze" pojawił się podobny dzieciak i nikt się nie czepiał. O ile w małego Cida–terrorystę widz był w stanie uwierzyć, bo miał swoje infantylne momenty dodające tej postaci wiarygodności, o tyle Bowdenowi nie udaje się przekonać czytelnika. I mam nieodparte wrażenie, że nawet się nie starał.

Pod względem literackim dzieła Gilla alias Bowdena wybitne nie są. W "Ostatniej krucjacie" (książkowej wersji historii Altaira) autorowi udało się rytualnie zamordować świetną fabułę spod pióra Coreya Maya i Michaela "Dooma" Wendschuha brakiem polotu i wytartymi frazesami, przez co książka albo dłużyła się, albo denerwowała banalnymi dialogami. Tym razem jest trochę znośniej - może dlatego, że historia przybrała formę dziennika, a narracja pierwszoosobowa jakby lepiej "leży" Bowdenowi.

Całkiem zgrabnie pod względem literackim wychodzą opisy walk, aczkolwiek niektóre wygibasy raczej nie byłyby możliwe do wykonania w ludzkim ciele, tym bardziej w opisywanych okolicznościach (na przykład ze stryczkiem na szyi). Poza tym pojawiło się w {{k|Assassin's Creed: Porzuceni|Porzuconych}} parę zabawnych faux pas. Do moich faworytów należy błyskotliwy fragment "łotr Marszczynos nazywany był tak, bo ciągle marszczył nos" oraz "świat toczył wojnę siedmioletnią" zanotowane pod datą 1757 czyli, w zależności od tego, z którym historykiem się zgadzamy, w trzecim bądź pierwszym roku owego konfliktu. Czyżby upgrade "orlego wzroku" pozwalający zaglądać w przyszłość?

Niestety seria "Assassin’s Creed" nadal pisana jest w myśl idei "po co się przemęczać, skoro fani i tak kupią". W efekcie lepiej po raz n-ty chwycić za pada niż za książkę, a {{k|Assassin's Creed: Porzuceni|Porzuceni}} stali się dobrym przykładem potwierdzającym wytarte porzekadło, że "pióro mocniejsze jest od miecza". Zabić asasyna ostrzem zapewne by się Bowdenowi nie udało, ale piórem poszło mu całkiem sprawnie.

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj