Portokalosowie przeżywają ogromną tragedię, jaką jest śmierć głowy rodziny, czyli Gusa (Michael Constantine). Bohaterowie wpadają na genialny plan, by zawieźć wypełniony wspomnieniami dziennik ojca do jego rodzinnego miasta w Grecji. Pragną oddać zapiski taty jego najlepszym przyjaciołom z dzieciństwa. Nie utrzymują jednak z nimi kontaktu. Mają jedynie ich wspólne zdjęcie i wiedzą, w jakiej miejscowości się wychowywali. I tak rozpoczyna się podróż, w którą zaangażowana jest cała zwariowana familia dowodzona przez Toulę (Nia Vardalos) i jej męża Iana (John Corbett). Pierwsza część Mojego wielkiego greckiego wesela była wielkim hitem w 2002 roku. Idealnie wstrzeliła się w czas, gdy komedie romantyczne znów były na topie. Do tego historia o greckiej rodzinie mieszkającej w USA miała w sobie pewną dozę świeżości. Kolejna część, a także Moja wielka grecka wycieczka (dziwaczna produkcja podczepiająca się pod serię) i serial Moje wielkie greckie życie nie zdobyły już takiej popularności. Fani i krytycy byli rozczarowani. Serial nie doczekał się nawet końca sezonu i został skasowany raptem po kilku odcinkach. Stąd zdziwienie, że Nia Vardalos postanowiła wrócić do swoich bohaterów po siedmiu latach z nową opowieścią. Sam punkt wyjścia jest ciekawy i dawał nadzieję na coś wyjątkowego. Rodzina, która jest tak mocno zakorzeniona w tradycji greckiej, w końcu jedzie z wizytą do rodzinnego kraju. Do miasta, z którego się wywodzi. To daje ogromne pole do popisu. Niestety, Vardalos, która w tym projekcie pełni funkcję zarówno reżyserki, jak i scenarzystki, kompletnie nie ma pomysłu na tę opowieść. Jakby myślała, że samo przeniesienie bohaterów na inny kontynent miałoby wystarczyć. Niestety nie. Praktycznie przez cały film większość postaci po prostu włóczy się po malowniczych zakątkach Grecji i się nimi zachwyca. Gdyby był to program podróżniczy, to pewnie by wystarczyło. Jest to jednak film fabularny, więc przydałaby się jakaś głębsza historia. Tymczasem wszystko, co się przydarza bohaterom, jest dziełem czystego przypadku, a widz ma w to uwierzyć.  Dostajemy więc opuszczone miasteczko, w którym każdy może wejść do opuszczonego, ale w pełni wyposażonego domu i w nim zamieszkać. W sumie nawet nie wiemy, ile osób zostało w tej miejscowości. Ta liczba się zmienia w zależności od tego, co autorka chce, by się wydarzyło. Szykowanie dekoracji na „zjazd” byłych mieszkańców wymaga dużo pracy, więc pojawia się wiele osób do pomocy – nie wiadomo skąd, bo cały czas zaznacza się, że w mieścinie pozostało z 5 mieszkańców. I takich dziwnych niespójności jest mnóstwo. Nia Vardalos stara się dotknąć kilku poważnych tematów w swojej opowieści. Pierwszy dotyczy tego, że ludzie zapominają o swoich korzeniach – o tym, kim są i skąd pochodzą. Rodzina Portokalosów jest oczywiście wyjątkiem. I ma przypomnieć innym, jak ważne są więzi między rodzeństwem, ciotkami, kuzynami, wujkami, babciami. Mogą się oni ze sobą w wielu sprawach nie zgadzać, mieć inne spojrzenie na świat, wychowywanie dzieci, a nawet miłość. Jednak pod koniec dnia są rodziną, która będzie się wspierać, ile się da.
foto. materiały prasowe
Moje wielkie greckie wesele 3 jest filmem nudnym, pozbawionym aspektów komediowych. Scenarzystka przewidziała kilka scen, które mają wywoływać salwy śmiechu, ale są one bardziej żenujące niż zabawne. Ile można się śmiać z obsesji Nicka (Louis Mandylor) na punkcie wyglądu czy niewyparzonej buzi cioci Vouly (Andrea Martín). Dowcipy zbyt często powtarzane przestają być śmieszne. I tak chyba jest też z tą franczyzą. Nie ma w niej grama świeżości. Wszystko to wiedzieliśmy. Łącznie z pięknymi widokami greckich wysp i miasteczek. Twórcy Mamma Mia! zrobili to po prostu lepiej – nawet w słabszej kontynuacji. Wydaje mi się, że Nia Vardalos powinna dać już spokój zarówno tej franczyzie, jak i jej bohaterom. Czas na nowe pomysły, bo odgrzewanie starych przestało się sprawdzać.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj