O tym, że Paul W.S. Anderson uwielbia gry video, przekonaliśmy się już w 1995 roku, gdy nakręcił jak na razie najlepszą ekranizację Mortal Kombat z Christopherem Lambertem jako Raydenem i Cary-Hiroyukim Tagawą jako Shang-Tsungiem. I gdy fani uwierzyli, że pojawił się reżyser, który jest w stanie bez większego bólu przenosić gry na duży ekran, Anderson zabrał się za Resident Evil i... czar prysł. Nie chodzi tutaj o sposób wykonania filmu, ale o to, że fabuła nijak się miała do tej przedstawianej w kultowej serii gier. Reżyser, a zarazem i scenarzysta, kompletnie zignorował materiał źródłowy i wszystko oparł na swojej wyobraźni. Widzowie do dziś spierają się, czy był to dobry pomysł. Gdy więc ogłoszono, że ten sam twórca zabierze się za ekranizację Monster hunter, wiedzieliśmy dokładnie, czego możemy się spodziewać: wiele efektów specjalny, dużo walki i zero historii. Po seansie mogę powiedzieć, że właśnie to dostaliśmy. Ale od początku. Patrol amerykańskich żołnierzy w trakcie nadnaturalnej burzy zostaje przeniesiony przez magiczny portal do innego świata, w którym królują ogromne potwory. Grupa dowodzona przez porucznik Artemis (Milla Jovovich) dość szybko przekonuje się o tym, że z łowcy stali się zwierzyną dla wielkich stworów i by przeżyć, muszą dostosować się do reguł, a nie są one klarowne. W nowe realia wprowadzi ich Łowca (Tony Jaa). To z jego pomocą żołnierze będą próbowali wrócić do swojego świata. Nie wiem, jak Paul W.S. Anderson otrzymał budżet na film bez scenariusza i nie piszę tego złośliwie. Nie ma tu żadnej historii. Żadnej. Wydarzenia po prostu się dzieją, bohaterowie przebiegają z punktu A do punktu B i tyle. Brak tu planowanego działania. Czegoś, co wytłumaczyłoby widzowi, co się dzieje i dlaczego. Co najbardziej zaskakujące, po finale tego filmu widać, że twórca bardzo mocno liczy na kontynuację. Choć coś czuję, że pandemia i chłodne przyjęcie fanów mu te plany pokrzyżuje. Jedno trzeba przyznać, Monster hunter wygląda świetnie. Potwory sprawiają wrażenie żywcem wyciągniętych z gry. Ruszają się bardzo płynnie. Oglądając ich w akcji, nie mamy uczucia taniego CGI. Widać, że lwia część budżetu poszła właśnie na efekty wizualne i nie chodzi mi jedynie o potwory, ale także kostiumy i lokalizacje. Pod tym względem produkcja Andersona wygląda bardzo dobrze. Również obsada jest ciekawa. Oprócz Milli Jovovich, żony reżysera występującej w większości jego filmów, mamy także świetnego Tony’ego Jaa. Oboje wiedzą, jak widowiskowo bić się przed kamerami. I tu pojawia się kolejny zgrzyt. Jak masz w produkcji takiego człowieka jak Jaa, to po co nadużywać montażu i każdą scenę ogrywać milionem ujęć? To nie jest przecież facet, któremu trzeba pomagać takimi sztuczkami, by jego ruchy były dynamiczne, bo on potrafi to robić sam. Rozumiem zabiegi tego typu w Uprowadzonej 3, w której mamy milion ujęć tego, jak Liam Neeson przeskakuje płot. Ale ani Jaa, ani też Jovovich nie potrzebują takich montażowych tricków. Moim zdaniem reżyser, być może chcąc im pomóc, bardzo im zaszkodził.
fot. IGN
Monster Hunter wyrządza bardzo dużą krzywdę tej marce. Fani gry będą wkurzeni tym, co zobaczą, a osoby nieznające jej, będą zachodzić w głowę, jak to się stało, że ten tytuł zyskał światową sławę – przecież tu się nic nie dzieje. Reżyser tak skupił się na zabawie efektami komputerowymi i kreowaniu potworów, że zapomniał o wszystkim innym. Postaci, które się pojawiają w tej produkcji, bardzo często nie mają celu, charakteru, a czasami nawet imion. Najlepszym przykładem jest bohater grany przez Rona Perlmana, którego ogromny potencjał zostaje momentalnie zmarnowany. I znów pojawia się to samo pytanie, co przy Tonym Jaa – po co zatrudniać tak charakterystycznego aktora, skoro nie ma się zamiaru wykorzystać jego możliwości? Dla nazwiska na plakacie? Paul W.S. Anderson jest reżyserem posiadającym wizję, którą potrafi przenieść na ekran. Jego filmy wizualnie cieszą oko i nawiązują do gier, z których czerpie inspiracje. Problem nie jest brak wciągającej historii, ale brak jakiejkolwiek historii. Widz nie idzie do kina czy nie kupuje filmu na SVOD, by obejrzeć fajnie zrobione kostiumy, od tego są pokazy cosplayerów. Chce zaś poczuć, jak ta historia na ekranie ożywa. Niestety, by to przeżyć, musi sięgnąć po grę, bo film tego uczucia po raz kolejny nie dostarcza.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj